1 października 2018

DOLOMITY — ferratami i klasycznymi drogami

Koniec wakacji wprawił nas w minorowy nastrój, na polepszenie humorów postanowiliśmy wyruszyć w Dolomity. Jeszcze w tych górach nie byliśmy, tyle natomiast słyszeliśmy. Skonfrontujemy w końcu wyobrażone z realnym… Dolomity to góry znacznie wynioślejsze niż Tatry: wysokość 2500 metrów osiąga tu większość wierzchołków (najwyższy wierzchołek Marmolady — Punta Penia — wznosi się 3343 metry n.p.m). Powierzchniowo są bardzo rozległe, nie tworzą jednorodnego łańcucha, ale kilkanaście grup porozdzielanych głębokimi dolinami i wysokimi przełęczami: przeprawa z jednej grupy do drugiej potrafi zająć sporo czasu. W dużej części składają się z dolomitu, czyli skały będącej związkiem wapnia i magnezu. Jest ona podatna na wietrzenie i procesy erozji, co odpowiada za powstawanie tak charakterystycznych malowniczych kształtów.

Niczym średniowieczna twierdza… Widok na grupę Selli od strony przełęczy Gardena.

Spędziliśmy w Dolomitach zaledwie tydzień, można powiedzieć, że ledwie musnęliśmy je wzrokiem. Wystarczyło, by się zauroczyć. Góry są przepiękne, krajobrazowo fantastyczne, wręcz bajkowe; trudno się dziwić, że trafiły na listę UNESCO. Co rzadko się zdarza, wszystkie przedsięwzięte przez nas wyprawy — nawet ta najkrótsza, spowodowana załamaniem pogody — pozostawiły w nas niezatarte wrażenia. Niestety, każdy kij ma dwa końce i atrakcyjność Dolomitów przekłada się także na przygnębiające wady. Na potrzeby turystyki nadmiernie je ucywilizowano (schronisk i kolejek jest tu bez liku), przez co zalewa je tłum, dla którego przebywanie w górach niekoniecznie ma większą wartość (bardziej chodzi o zaliczenie niż przeżycia). Przyjechaliśmy niby po wysokim sezonie (ten trwa tu do 15–20 sierpnia), mimo to na szlakach, ferratach i w schroniskach zaskoczyła nas ciżba ludzi. Co tu się dzieje w środku lata, nie chcę sobie nawet wyobrażać. To musi być armagedon jak w naszych Tatrach. Nawet tam, gdzie podobno jeszcze do niedawna nikt nie zaglądał, dziś spotyka się wielu turystów. Czy więc w Dolomitach są jeszcze miejsca oferujące samotność? Na pewno tak, dotyczy to jednak szczytów niedostępnych szlakiem.

O zmierzchu… W oddali koronka szczytów Sassolungo widoczna podczas zejścia z Marmolady.

Do dolomickiej doliny Badia przyjechaliśmy pod koniec sierpnia, a przywitał nas krajobraz wczesnowiosenny. Załamanie pogody, które poprzedziło nasze przybycie, oprószyło góry śniegiem. Wyżej spadło ponad pół metra białego puchu, niżej, na wysokości około dwóch tysięcy metrów — kilkanaście centymetrów. Nic zaskakującego, ale mokra skała utrudniała zdobywanie wyniosłych szczytów, zwłaszcza ferratami. Śliskie kamienie przy zerowej temperaturze, a taka panowała w okolicach 3 tysięcy metrów, stają się oblodzone, robi się wówczas i mało zabawnie, i niebezpiecznie. Postanowiliśmy nie forsować tempa od samego początku, dać sobie dzień na aklimatyzację, a przede wszystkim pozwolić zadziałać słońcu, tak by osuszyło skały i stopiło większość śniegu, zanim wyruszymy wyżej na całodzienne wyrypy. Zapraszam na krótkie opisy naszych wędrówek.


GRAN CIR i FERRATA NA PITLA CIR
Passo Gardena — Pitla Cir — Passo Gardena — Gran Cir — Passo Gardena
(na Pitla Cir via ferrata)

czas przejścia: 5–6 godzin
(w tym 1 godz. ferrata)    suma podejść: 800 m   trudność: **

Gran Cir i Pitla Cir wznoszą się nad przełęczą Gardena i należą do grupy Puez. Tworzą wraz z kilkoma innymi turniami poszarpaną grań, która z dołu wydaje się nie do zdobycia. Pozory mylą — oba szczyty są dostępne turystycznie, a ich osiągnięcie nie wymaga bardzo zaawansowanych umiejętności, oferuje w zamian trochę wspinaczki i świetne widoki. Wejście na oba szczyty podczas jednej wycieczki to zadanie dla bardziej doświadczonych górołazów — trzeba mieć sprzęt na via ferraty i odporność na ekspozycję, do zrobienia jest około 800 metrów przewyższenia, niby niedużo, ale da się to odczuć w nogach. Można oczywiście zdobyć tylko łatwiejszy szczyt — Gran Cir. Prowadzi na niego miejscami ubezpieczony stalową liną szlak, pod względem trudności i popularności odpowiednik, jak ujmuje to znawca Dolomitów Dariusz Tkaczyk, tatrzańskiego Giewontu.

Pitla Cir — najwyższy wierzchołek na zdjęciu — oferuje rasową via ferratę i wspaniałe widoki.

Na oba szczyty wyrusza się z PASSO GARDENA (2121 m n.p.m.). Przez tę wysoko położoną przełęcz przebiega szosa, a kilka parkingów (płatnych), wyciągów i restauracji obsługuje pokaźny w tym miejscu ruch turystyczny. Z parkingu podchodzi się przez rozległe hale pod skalny mur i w zależności od tego, co chce się zdobyć, kieruje na prawo lub lewo. My zaczynamy od zdobycia PITLA CIR (2520 m n.p.m.). To piąty szczyt w grani Cir, stąd jego nazwa (pitla oznacza pięć). Na wierzchołek wiedzie ładna ferrata zwana Cir V — droga jest niedługa, ale ekscytująca. Duża ekspozycja, dwa dosyć trudne odcinki i wspaniały widok ze szczytu — jest się czym zachwycać. Ferrata oceniana jest na B | C. W moim odczuciu problemem jest bardziej ekspozycja niż wymagania techniczne, ale co ciekawe najtrudniejszy odcinek łączy w sobie obie te rzeczy — wiedzie gładką ścianką z dużą lufą pod nogami. Dość techniczne jest też pokonanie rysy pod samym wierzchołkiem. Sam szczyt jest tak wąski, że z trudem mieści kilka osób. Nasza trójka wypełniła go w całości.

Wejście w ferratę wiedzie przez krótką drabinkę. Dalej zaczyna się fajna skalna wspinaczka.

Ferrata z powodu łatwego dostępu jest bardzo popularna. Mieliśmy jednak szczęście: wspinaliśmy się sami. Dzień wcześniej przyszło ochłodzenie, które spowodowało, że okolica zrobiła się biała i śnieg wystraszył ludzi. My też podchodząc pod Cir V, obawialiśmy się warunków. Ferrata biegnie jednak po południowej ścianie, a mocne tego dnia słońce szybko osuszyło skały. Droga została solidnie ubezpieczona, lina ciągnie się przez całą trasę. Jedynie podejście spod skał do drabiny, która oficjalnie wyznacza początek ferraty, prowadzi stromym i nieubezpieczonym terenem. Zejście, choć nietrudne, wiedzie dużym, piarżystym żlebem. Wraz z dojściem i zejściem pokonanie drogi zajmuje około 2–3 godzin.

Na szczycie Pitla Cir — ledwo się mieścimy, ale widoki przednie.
Po zejściu z ferraty pod kolejny szczyt do zdobycia można podejść wygodną ścieżką, bez schodzenia na dno doliny. GRAN CIR (2592 m n.p.m.) to najwyższy wierzchołek skalnej grani flankującej od strony przełęczy grupę Puez. Masywny, wydaje się trudny do zdobycia i może dlatego dwa nieco trudniejsze fragmenty podejścia ubezpieczono tu stalowymi linami. Niemal wszyscy wchodzący na szczyt zakładają uprząż i lonżę, mając jednak nawet niezbyt duże doświadczenie wysokogórskie, spokojnie można się bez tego obejść. Sami, biorąc przykład z innych, też byliśmy w ferratowym ekwipunku, ale w ogóle z niego nie skorzystaliśmy, nie było takiej potrzeby. Warto natomiast założyć kask, skała miejscami bywa krucha, a tłum ludzi gwarantuje, że tu i ówdzie spadnie jakiś kamień. Wejście, oprócz tego, że jest bardzo strome, nie nastręcza problemów. Z wierzchołka roztacza się wspaniała panorama: z jednej strony na masyw Selli, z drugiej na Puez, na zachód natomiast — na niesamowite, wyrastające wprost z zielonych hal imponujące skalne gniazdo Sassolungo. Jedyna niedogodność pięknego w swojej surowości Gran Cir to tłumy. Wejście na szczyt i zejście na przełęcz zajmuje około 2 godzin.


FERRATA BRIGATA TRIDENTINA i WEJŚCIE NA PISCIADÚ
Passo Gardena — Ferrata Brigata Tridentina — Rifugio Pisciadú — Cima Pisciadú — Rifugio Pisciadú — Via Setus

czas przejścia: 8 godzin
(w tym 3 godz. ferrata)    suma podejść: 1100 m   trudność: ***
infrastruktura: schronisko Pisciadú

Ta całodzienna trasa to kwintesencja niezapomnianej górskiej wyrypy. Przy dobrej pogodzie nie ma co liczyć na samotność, mimo to zachwyt skalnym otoczeniem i widokami pozostaje. Grupa Sella, którą będziemy wędrować, przypomina z daleka bastion. Jego wnętrze to rozległy płaskowyż kojarzący się ze skalistą pustynią. Bramami prowadzącymi do serca masywu są długie strome doliny lub ferraty (oraz oczywiście kolejki, ale te zostawiamy innym). Trasa jest atrakcyjna od początku do końca: najpierw przejście bardzo ciekawą żelazną drogą, potem zdobycie wyniosłego szczytu, a na koniec zejście ubezpieczonym wysokogórskim szlakiem we wspaniałej scenerii.

Ferrata BRIGATA TRIDENTINA to dolomitowy klasyk — żelazna droga wzięła nazwę od brygady włoskich Alpini (czyli żołnierzy górskich), którzy ją wybudowali. Poprowadzona z rozmachem, długa i mocno eksponowana, z co najmniej dwoma trudniejszymi technicznie miejscami, potrafi dać w kość, a jednocześnie zachwycić skalnym otoczeniem. Niestety szybki dostęp z parkingu (dojście do pierwszych ubezpieczeń zajmuje kilka minut) i stosunkowo łatwe jak na Dolomity powrotne zejście powoduje, że wybiera się na nią mnóstwo ludzi. Ludzi, którzy często nie radzą sobie nawet z mało wymagającymi fragmentami trasy. Zastoje przed co trudniejszymi miejscami są normą, co gorsza często czeka się na swoją kolej w mało komfortowych warunkach, ze stopami z ledwością utrzymującymi się na małych skalnych występach i lufą ziejącą pod nogami.

Piękna skalna wędrówka — takie widoki i przeżycia oferuje ferrata Brigata Tridentina.

Ferrata ma własny dedykowany parking (bezpłatny) — znajduje się on przed przełęczą Gardena, na jednym z zakrętów szosy; dojść do ubezpieczeń można również z samej przełęczy. Podejście z parkingu jest o tyle lepsze, że zanim wejdziemy w ferratę, musimy pokonać gładką ściankę ciągiem klamer. To, co czeka nas wyżej, będzie o wiele trudniejsze i znacznie bardziej eksponowane, ścianka może więc być pierwszym sprawdzianem naszych umiejętności. Może, ale nie musi — przed nami wspinała się grupa Niemców i Włochów, którzy z ledwością przeszli ten fragment trasy, a mimo to radośnie powędrowali dalej, powodując później gigantyczne zatory. Na szczęście przed największymi trudnościami można opuścić ferratę i powędrować do schroniska zwykłą wysokogórską ścieżką.

Łatwiejsza część ferraty, zanim dojdzie się do turni Exner. Korek już tu ogromny. Dalej będzie jeszcze gorzej.

Sama ferrata jest klasyfikowana jako trudna, wycenia się ją na mocne C. Największe trudności techniczne pojawiają się w ostatniej części drogi, na turni Exner. Do dużej ekspozycji dochodzi tam słabe urzeźbienie ściany, podejście tylko miejscami ułatwiane jest klamrami. Trudniejsze odcinki można przejść siłowo, podciągając się na stalowej linie (tak robi zdecydowana większość), lub klasycznie, wyszukując malutkie stopnie i chwyty oraz zawierzając tarciu (lina służy tylko do zabezpieczenia się przed upadkiem w przepaść). Efektowny, w sensie bajeranckim, jest też koniec ferraty — przejście po mostku zawieszonym nad kilkudziesięciometrową przepaścią.

Mostek oznacza pożegnanie z ferratą. Niektórych spojrzenie w dół może przyprawić o szybsze bicie serca.
Poniżej mostek widziany od dołu oraz dolina widoczna z góry.

Po wyjściu z ferraty w ciągu kilkunastu minut łatwym terenem dochodzimy do RIFUGIO PISCIADÚ (2585 m n.p.m.). Jego otoczenie robi wspaniałe wrażenie — skalisty, dziki płaskowyż, z ogromnym cielskiem szczytu Pisciadú i malutkim jeziorem puszczającym zajączki do wędrowców. Schronisko jest zwykle oblegane przez rzesze turystów, ale na płaskowyż zapuszcza się tylko niewielka ich część. Spędzamy w okolicy budynku kilkanaście minut, odpoczywając po trudach ferraty, a potem ruszamy na zdobycie szczytu, który zdążył zrobić na nas niezwykłe wrażenie. Kanciasta sylwetka CIMA PISCIADÚ (2985 m n.p.m.) przytłacza, wydając się niezwykle trudną do zdobycia. Droga podejściowa wiedzie jednak południowym zboczem, który jako jedyny nie obrywa się urwiskami. Szlak (1,5 godziny ze schroniska na szczyt) okazuje się piękną wysokogórską turą bez większych technicznych wymagań. Z wierzchołka roztaczają się ładne widoki, zwłaszcza na Piz Boé.

Skalny krajobraz płaskowyżu Selli — schronisko i dominujący nad nim szczyt Pisciadú. Poniżej Wawek na szczycie, w tle skalna piramida Piz Boé.

Tą samą trasą wracamy do schroniska. Słońce powoli chowa się za góry, robi się zimno. Przed nami zejście malowniczym szlakiem numer 666, który prowadzi wrzynającą się w masyw Selli niezwykle stromą doliną Setus. To właściwie kamienny wąwóz, w którego górnej części zamontowano stalową linę jako ubezpieczenie. Sporo osób dla bezpieczeństwa wpina się do niej jak na zwykłej ferracie. Szlak technicznie nie jest jednak trudny, a poprowadzona zakosami ścieżka pozwala w miarę komfortowo tracić wysokość. Dwie godziny później meldujemy się przy samochodzie.

Val Setus w górnej części przypomina surowy skalny wąwóz. Znacznie niżej szlak wychodzi na rozległe piargi, poprowadzona zakosami ścieżka jest jednak komfortowa.



W STRONĘ DOLINY DE MESDÌ
Colfosco — początek Val de Mesdì — Pici SascColfosco

czas przejścia: 3 godziny
   suma podejść: 400 m   trudność: *

Dobra pogoda nie trwa wiecznie. Kiedy przychodzi załamanie pogody, zazwyczaj planujemy mniej wymagające technicznie trasy. W deszczu, wietrze i zimnie i tak dają one nieźle w kość. Góry wśród chmur i mgieł, bez tłumów, wyglądają jednak spektakularnie. Tego dnia do wczesnych godzin popołudniowych lało w Dolomitach jak z cebra, wyjście mijało się z celem. Ale pod wieczór nieco się przejaśniło, postanowiliśmy więc wybrać się na krótki spacer. Nasz wybór padł na Val de Mesdì. Wcześniej planowaliśmy zejście tą doliną po zdobyciu Piz Boé, ale wiedzieliśmy już, że podczas tego wyjazdu nie uda nam się na ten trzytysięcznik trafić. Przejście całej doliny zajmuje ponad 4 godziny, powrót mniej więcej tyle samo. Aż tak dużo czasu do wieczora nie zostało, mogliśmy jedynie zaznajomić się z pierwszą częścią Val de Mesdì. Do punktu wyjścia wróciliśmy, trawersując częściowo znane nam zbocza Pici Sasc. Na nich zaczyna się ferrata Tridentina, o której pisałam wyżej.

Wyjście na próg Val de Mesdì: powyżej widok na Colfosco i Sassongher, poniżej księżycowy krajobraz samej doliny. Jeszcze dalej rośliny całkowicie znikają z otoczenia.

Wycieczka, choć krótka, okazała się wspaniała krajobrazowo. Val de Mesdì jest typową dla grupy Sella wysokogórską doliną o stromych, pociętych niczym nożem ścianach. Żeby dostać się do zasłanej kamulcami i piargami dolinnej niecki, trzeba pokonać stromy próg, ale warto się pomęczyć. Księżycowy krajobraz, który nagle otacza nas po wyjściu z progu, robi niesamowite wrażenie. Tego dnia mgły snujące się między sterczącymi iglicami pogłębiały jeszcze odczucia dzikości i surowości otoczenia. Nisko pędzące chmury co i rusz otulały nas niczym kokonem, odsłaniając ni stąd ni zowąd ostre sylwetki skał. Było i strasznie, i niesamowicie, nieziemsko. Trawers Pici Sasc, krajobrazowo znacznie bardziej zwyczajny, też nas zauroczył. Całość przyniosła zaskakująco piękną scenerię.  

Trawers Pici Sasc przynosi takie widoki...



LAGAZUOI W TOWARZYSTWIE ŚWISTAKÓW
Passo Falzarego — Kaiserjäger Steig — Lagazuoi — Rifugio Lagazuoi — Galleria Lagazuoi Passo Falzarego

czas przejścia: 5 godzin
   suma podejść: 800 m   trudność: **
infrastruktura: schronisko Lagazuoi

Przełęcz Falzarego to znakomity punkt wypadowy w grupę Tofan. Chcieliśmy wyruszyć stąd na jeden z ich wierzchołków (wraz z przejściem trudnej ferraty), ale zła pogoda: deszcz przechodzący wyżej w śnieg, niska temperatura i silny wiatr, zmusiła nas do zmiany planów. Zrobiliśmy jedną z klasycznych tras w tym rejonie — dosyć krótką i niezbyt trudną, ale piękną krajobrazowo i atrakcyjną z powodu historycznych odniesień. W chmurnej i wręcz jesiennej scenerii droga pozwoliła nie tylko poczuć piękno grupy Tofan, ale też cieszyć się samotnością, o co w Dolomitach szczególnie trudno.

Kolejką na szczyt? Nie dziękuję :-)

Z PASSO FALZAREGO (2105 m n.p.m.) startuje kolej kabinowa, która wwozi leniwych turystów na szczyt Lagazuoi. Między innymi z tego powodu przełęcz i okolica są niezwykle popularne. Tego dnia na wjazd na górę nie było wielu amatorów, pogoda sprzyjała raczej miejskim rozrywkom, tym bardziej też nie było chętnych na piesze wędrówki. Nie powiem, żeby nas to smuciło. Podczas pierwszej wojny światowej rejon Lagazuoi był miejscem ciężkich walk pomiędzy wojskami włoskimi a austro-węgierskimi. Szlak nazwany KAISERJÄGER STEIG odtwarza drogę, którą zaopatrywano w żywność alpejskich żołnierzy austro-węgierskich (tzw. Kaiserjäger). Trasa zwana jest na wyrost ferratą, tak naprawdę to niezbyt trudna, ubezpieczona na krótkich odcinkach stalową liną ścieżka poprowadzona w pięknej skalnej scenerii. Jej dodatkową atrakcją są… świstaki. Wciąż towarzyszyły nam im pogwizdywania, przy odrobinie uwagi można też było wypatrzeć piaskowobrązowe słupki pomiędzy skałami.

W drodze na szczyt Lagazuoi.

Malowniczość Kaiserjäger Steig nie pozostawia obojętnym nawet największych malkontentów. To świetny szlak także dla starszych dzieci — stanowiska wojskowe, tunele, kłody i wiszący mostek są tak atrakcyjne, że na szczyt LAGAZUOI (2778 m n.p.m.) dochodzi się nie wiadomo kiedy (tak naprawdę po około 2 godzinach :-). Kilkadziesiąt metrów dalej w swoje progi zaprasza RIFUGIO LAGAZUOI (2752 m n.p.m.). Posadowione tuż obok górnej stacji kolejki jest zawsze gwarne i zatłoczone, klimatem przypomina bardziej drogą restaurację niż schronisko dla strudzonych wędrowców. To najbardziej rozczarowujące miejsce na całej trasie. Kiedy tu dotarliśmy, byliśmy przemoczeni i zziębnięci — od kilkunastu minut padał śnieg z deszczem, zacinał porywisty wiatr, temperatura spadła w okolice zera. W zaciszu czterech ścian chcieliśmy nieco się wysuszyć, rozgrzać herbatą, podreperować siły — do tego przecież służy schronisko. Wewnątrz jednak nie było miejsc; wszystko zajęli Amerykanie w różowych koszulach i spodniach w kancik, na które założyli, by było bardziej outdoorowo, gacie do grania w gry zespołowe. Wjechali kolejką, żeby zjeść lunch w tak miłych okolicznościach przyrody. Nic tu po nas.

Tofany widoczne z okolicy schroniska Lagazuoi. Poniżej — w drodze do tunelu.

Padało i wiało, ale lepiej było wrócić na szlak. Nasza droga zejściowa wiodła tunelem — tak zwaną GALLERIĄ LAGAZUOI. Tunel to odpowiedź Włochów na Kaiserjäger Steig. Wykuty w skałach masywu, miał ułatwić atak na stanowiska Austriaków, a dokładniej wysadzić je w powietrze. Podstęp się nie udał — po założeniu ładunków wybuchowych górna część tunelu eksplodowała, ale ostrzeżeni Austriacy zdążyli się wycofać, a potem zajęli powstały krater i odparli w krwawej walce włoskich Alpini. To wszystko można wyczytać na tablicach ustawionych w tunelu. Przejście trasy, wraz ze zwiedzeniem bocznych korytarzy (warto!), zajmuje dużo ponad godzinę. Przez cały czas towarzyszy nam stalowa lina, ale nie ma potrzeby wpinania się do niej zestawem ferratowym (choć szlak opisywany jest jako ferrata). W zamian konieczne są latarka i kask — miejscami strop jest niski. Galleria robi wrażenie — kilometry korytarzy, kilkanaście stanowisk ogniowych, sale do spania, kwatery wojskowe w pieczarach; wszystko zaaranżowane w duchu epoki i opisane, także w języku angielskim (w stacji kolejki można nawet wypożyczyć audiobooka).

Korytarze, drabinki, otwory strzelnicze…, czyli Galleria Lagazuoi.

Po wyjściu z tunelu czeka nas jeszcze kilkadziesiąt minut schodzenia do doliny i parkingu. Ścieżka jest dobrze utrzymana i wygodna. Byliśmy przemarznięci, ale megazadowoleni. Trafiliśmy z pogodą :-) — w ładny słoneczny dzień wędrowalibyśmy w tłumie, dziś na szlakach spotkaliśmy tylko siebie…

***
O wdrapaniu się na najwyższy szczyt Dolomitów — Marmoladę (a dokładniej na jej najwyższy wierzchołek Punta Penia: 3343 m n.p.m.) — w oddzielnym wpisie. Zdobycie najważniejszego dolomitowego „naj”, to pod każdym względem wspaniała wyprawa, warta dokładniejszego opisu.

9 komentarzy:

  1. Ciekawie czy ten blog zna mój kolega.Jego takie sprawy naprawdę bardzo interesują.To jego hobby.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chętnie wybrałabym się w Dolomity! Naprawdę jest pięknie! To górskie otoczenie zachwyca!

    OdpowiedzUsuń
  3. Krajobrazy robią tu wrażenie. Przepiękne zdjęcia - przepiękne miejsce.

    OdpowiedzUsuń
  4. Widoki zapierają dech w piersiach. Góry mają swój niesamowity klimat

    OdpowiedzUsuń
  5. Super wpis. Przepiękne zdjęcia. Warto było tutaj zajrzeć. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Góry robią wrażenie. Zdecydowanie trzeba zobaczyć to na własne oczy.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wow, ta przygoda w Dolomitach brzmi niesamowicie! Mam nadzieję, że kiedyś też będę mógł doświadczyć takich wrażeń!

    OdpowiedzUsuń