Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Korona Polskich Beskidów. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Korona Polskich Beskidów. Pokaż wszystkie posty

19 września 2017

TARNICA przez Bukowe Berdo

Widełki — Bukowe Berdo — Krzemień — Przełęcz Goprowska Przełęcz pod Tarnicą Tarnica Szeroki Wierch — Ustrzyki Górne
(szlak niebieski — żółty — czerwony)

czas przejścia: 7 godzin    suma podejść: 1134 m    dystans: 20 km    trudność: **
infrastruktura: brak


Koniec wakacji postanowiliśmy spędzić w Bieszczadach. Byliśmy ciekawi, czy te góry, zupełnie odmienne w charakterze niż Tatry i skaliste partie Malej Fatry przypadną Wawkowi do gustu. Naiwnie założyliśmy, że początek września nie będzie już tak zatłoczony, tymczasem na szlakach ludzi było mnóstwo. Ponieważ Bieszczady uważane są za góry łatwe i przyjazne, królowały rodziny z małymi dziećmi oraz grupki licealnej młodzieży. Rejwach i wrzaski oraz marudzenie słychać było dosłownie co chwilę. Nie wiem dlaczego większość rodziców uznaje, że w górach można do woli krzyczeć, napominając wrzaskliwym głosem swoje pociechy: „Chodź już! Rusz się! Nie idź tam! Co robisz?! Zostaw!”. Nie dodawało to uroku tym górom i przyznam, że po pierwszym dniu — wędrówce po Połoninie Wetlińskiej — zwątpiłam, czy będzie to udany wyjazd.

Nad moimi nogami
Wyciągniętymi wygodnie
Kłębiące się chmury.
[Issa]

Pomni nieprzyjemnych wrażeń z Połoniny Wetlińskiej, Tarnicę postanowiliśmy zdobyć trasą najmniej uczęszczaną, czyli najdłuższą — przez Bukowe Berdo. W przewodnikach i w necie można znaleźć zapewnienia o dzikości tego szlaku i małej liczbie turystów. Cóż, albo moje standardy są inne, albo nie zdaję sobie sprawy z tego, co dzieje się w Bieszczadach — tych Wysokich, najbardziej znanych — podczas wakacji :-). Było raczej tłoczno (w skali 1–3 jakaś 2) i wcale nie dziko. Ale mimo wszystko: pięknie. Powoli nabierające czerwonawej barwy hale robiły ogromne wrażenie, i to nawet na zwykle obojętnym krajobrazowo Wawku. Muszę też przyznać, że Bukowe Berdo jest chyba najbardziej urozmaiconą bieszczadzką połoniną, z licznymi skałkami i oczywiście wspaniałymi panoramami.

Proponowana przez nas trasa nie tworzy pętli. Wysoki sezon, który w Bieszczadach trwa od czerwca do września, ma jednak swoje zalety. Jedną z nich jest świetnie działająca w tym czasie komunikacja zbiorowa, a dokładniej prywatne busy (niestety, drogie). Kursuje ich wówczas mnóstwo i o dojazd do Widełek, miejsca rozpoczęcia wycieczki, nie trzeba się martwić. Najlepszą opcją dla zmotoryzowanych, a wędrujący z dziećmi, zazwyczaj należą do tej kategorii, jest zostawienie samochodu w Ustrzykach Górnych (duże płatne parkingi) i podjechanie busem na miejsce startu. W ten sposób, schodząc z gór, kiedy zmęczenie daje o sobie znać, mamy zapewniony bezproblemowy i szybki powrót na kwaterę.

WIDEŁKI (580 m n.p.m.) na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniają. Ot niewielki parking i budka, w której kupuje się bilet wstępu do parku… Ale to właśnie w tej okolicy, w dolinie potoku Zwór, w 1963 roku zbudowano zagrodę dla żubrów, podejmując próbę odtworzenia populacji tych zwierząt w Bieszczadach. Udało się. Obecnie w bieszczadzkich lasach żyje około 300 żubrów i z roku na rok jest ich coraz więcej. Nie znaczy to, że króla puszczy zobaczymy, wędrując niebieskim szlakiem na Bukowe Berdo. Już szybciej mamy szansę spotkać tu niedźwiedzia, przed którym ostrzegają tablice. Nam nie było to pisane, na świeżutkie tropy miśka natknęliśmy się natomiast następnego dnia w bezludnej dolinie Balnicy. Ale to już inna opowieść.

Niebieski szlak z Widełek przez dwie godziny wiedzie leśną głuszą. Niektórym może się dłużyć :-).

Zagłębiamy się w las, wędrując za niebieskimi znakami. Początkowo jesteśmy sami. Ścieżka szybko zaczyna się ostro piąć. Zdobywamy Kopę (886 m n.p.m.), a potem obchodzimy Widełki (1016 m n.p.m.). Las jest dorodny i wraz z wysokością wyraźnie się zmienia. Wysokie drzewa przechodzą w odmiany niższe, tzw. krzywulcowe, a następnie w formy krzewiaste. To nie tylko wpływ warunków klimatycznych, ale też prowadzonej tu niegdyś gospodarki pasterskiej. Obecnie po zaniechaniu wypasu następuje renaturalizacja zbiorowisk. Po niecałych dwóch godzinach dochodzimy do wiaty, gdzie można odpocząć i zebrać siły na dalszą wędrówkę. Postanawiamy zrobić sobie popas już na odkrytym terenie, zapewniającym piękne widoki. Szybko się okazuje, że nie jest to najlepszy pomysł: niemal zaraz po wyjściu na hale atakują nas fruwające mrówki, z nieba leje się żar, a o cieniu można tylko pomarzyć. Wędrujemy więc dalej, do majaczącego w oddali węzła szlaków.

Las jak nożem uciął zamienia się w halę, wyjście na otwartą przestrzeń robi więc niesamowite wrażenie.
Zielono-żółte łany traw, w oddali kopuły szczytów… Magiczny zakątek. Poniżej węzeł szlaków, gdzie skończyła się nasza samotność na trasie.

BUKOWE BERDO ma cztery wierzchołki (wbrew temu, co twierdzi większość stron w necie). Pierwszy mijamy, zanim dojdziemy do krzyżówki z żółtym szlakiem. Nie ma nazwy, na mapach jest zaznaczany kotą 1073. Jak dotąd na szlaku nie spotkaliśmy nikogo, teraz jednak nasza samotność się kończy — z Mucznego za żółtymi znakami kapie strumień turystów. Jakby na pocieszenie, od tego miejsca zaczyna się najpiękniejszy krajobrazowo odcinek trasy. Wędrujemy wąskim grzbietem, który urozmaicają liczne wychodnie skalne. Rozległe widoki pozwalają podziwiać dolinę Sanu z jednej strony, a z drugiej — Szeroki Wierch i Tarnicę. Kiedy docieramy do Szołtyni (1201 m n.p.m.), drugiego wierzchołka Bukowego Berda i przy okazji fajnej miejscówki, robimy sobie przerwę. Ta część malowniczego grzbietu nosi nazwę Połoniny Dźwiniackiej i słynie z różnorodnych form skalnych oraz cennej roślinności naskalnej. W 2014 roku ze względu na ochronę tej roślinności skorygowano przebieg szlaku. Teraz wiedzie on bardziej zboczem połoniny niż samym grzbietem i omija sporo skałek, co niektórych bardzo denerwuje.

Szołtynia (↑↓), czyli drugi wierzchołek Bukowego Berda. Z lewej, na horyzoncie majaczy Połonina Caryńska. Słowo „berdo” pochodzi od prasłowiańskiego br'do i znaczy góra, pagórek, ale również — stroma góra, przepaść. Podobno pierwotnie grzbiet zwano Pukowe Berdo, od właściciela terenu: nijakiego Puka. Austriacy, przygotowując mapy, przeinaczyli nazwę i tak otrzymaliśmy nie Pukowe, a Bukowe Berdo, które pozostało z nami do dzisiaj. Stamtąd przyszliśmy (↑), a tam idziemy (↓).

Połoniny, choć to dopiero początek września, już zaczynają przebarwiać się na rudo. Są tak malownicze, że nie można mieć pretensji o ich megapopularność. Rozległe bieszczadzkie hale mają pochodzenie naturalne, są odpowiednikiem piętra kosodrzewiny w Tatrach. Początkowo, zanim rusińscy górale, czyli Bojkowie, zaczęli wyganiać na nie bydło, miały mniejszy zasięg. Dziś, gdy pasterstwo nie ma już takiego wzięcia, powoli znów zarastają, aż do naturalnej granicy swojego występowania. Co ciekawe, ich szybkiemu kurczeniu się zapobiegają jelenie, sarny i żubry. Pasą się one na polanach i zgryzają młode sadzonki drzew i krzewów, zapobiegając szybkiemu wkraczaniu młodnika na odkryte tereny. Niegdyś „połonina” oznaczała miejsce puste, nieużytek, coś, co nie nadaje się do uprawy roli, współcześnie kojarzy się z najpiękniejszymi bieszczadzkimi krajobrazami.

Ruszamy w dalszą wędrówkę rudziejącymi odkrytymi terenami. Partie poniżej połoniny masowo porasta krzewiasta forma jarzębiny. Prawdziwą jesienią, kiedy jej owoce robią się krwistoczerwone, tereny te muszą wyglądać spektakularnie. Mijamy trzeci wierzchołek Bukowego Berda i w końcu docieramy do kulminacji grzbietu. Turyści zwą ten wierzchołek po prostu Berdem (1312 m n.p.m.), choć na mapach zaznaczany jest jedynie kotą. Żegnamy się z Połoniną Dźwiniacką. Schodzimy na niewielką przełączkę i zaczynamy podchodzić na grzbiet KRZEMIENIA (1335 m n.p.m.). Szlak nie wiedzie na sam wierzchołek, omija go z prawej strony. Na drugi pod względem wysokości szczyt polskich Bieszczadów jest dosłownie kilkanaście metrów, ale warto uszanować przepisy i zwyczajnie tam nie podchodzić. Bardzo cenna roślinność o charakterze alpejskim nie jest w stanie przetrwać rozdeptywana butami turystów. Widoki z miejsca, gdzie przygotowano ławki do siedzenia, nie różnią się od tych z wierzchołka. Są równie malownicze.

Zejście z grzbietu Krzemienia (↑) prowadzi ostro w dół po schodkach. Te schodki to właśnie efekt najazdu turystów. Żeby zminimalizować rozdeptywanie stoku i niszczenie połonin, trzeba było wyznaczyć wąski pas komunikacyjny. Schodkowa ścieżka wije się aż na Przełęcz pod Tarnicą, a nawet samą Tarnicę. Z Przełęczy Goprowskiej można podziwiać Tarnicę (↑) oraz po przeciwnej stronie masyw Krzemienia (↓) w całej okazałości. Ma on charakterystyczny kształt, z licznymi sterczącymi skałkami. Bojkom przypominał hrebień, czyli grzebień. Niektórzy starsi mieszkańcy tych terenów podobno tak właśnie go nazywali.

Zejście po schodkach na PRZEŁĘCZ GOPROWSKĄ (1160 m n.p.m.) trwa dosłownie chwilę, choć tracimy niemal 200 metrów przewyższenia. Schody nie są najwygodniejsze, miejscami odstępy pomiędzy belkami są zbyt duże, co wymaga podwójnego dreptania. Na przełęczy przez długie lata działała sezonowa baza ratowników, stąd jej nazwa. Dziś, kiedy GOPR dysponuje śmigłowcem, a Bieszczadzki Park Narodowy jest pokryty siecią dróg ratunkowych, nie ma racji bytu. Nieco powyżej przełęczy zbudowano natomiast deszczochron, czyli wiatę turystyczną. W jej pobliżu  znajduje się źródełko, z którego woda nadaje się do picia. Niestety bywa, że latem źródełko wysycha, o czym sami się przekonaliśmy. A słynne schody, nazywane przez niektórych schodami do nieba? Cóż, wzbudzają sporo kontrowersji. Z jednej strony zmniejszają wpływ człowieka na przyrodę, z drugiej psują piękny bieszczadzki krajobraz. O dzikości nie ma mowy.

Kiedy docieramy na PRZEŁĘCZ POD TARNICĄ (1276 m n.p.m.), po ostrym podejściu schodkami, wita nas tłum turystów. Większość dochodzi tu szlakiem z Wołosatego, najszybszej drogi na Tarnicę. Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu prawie wszyscy zbierają się jednak do…  zejścia w dolinę. Kiedy kierujemy się na żółty szlak, który w dziesięć minut wyprowadza na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów, jesteśmy niemalże sami. Na wierzchołku wprawdzie samotność nam nie grozi, ale jest naprawdę nieźle. TARNICA (1346 m n.p.m.) ma dwie kulminacje, wchodzi się na wyższą. Szczyt zdobi siedmiometrowy krzyż upamiętniający zdobycie góry przez Karola Wojtyłę. To już trzecia taka konstrukcja ustawiona na górze. Pierwszą wzniesiono w wiel­kiej ta­jem­nicy w 1979 roku, a kilka lat póź­niej przeniesiono na Halicz. W 1987 pojawił się kolejny krzyż: zniszczyła go wichura. Od 2000 roku stoi masywniejsza konstrukcja i ta na razie opiera się siłom przyrody. A nawet ściąga pioruny na grzeszących nierozwagą turystów.

Od 2009 roku szczyt Tarnicy otaczają barierki zwane prześmiewczo cielętnikiem. Sami jesteśmy sobie winni — przez lata wandale, nazwijmy rzecz po imieniu, masowo schodzili niżej i dewastowali cenną roślinność. Niestety płot na niewiele się zdaje, turyści wciąż bezmyślnie piknikują za barierkami. Z kopuły rozciąga się wspaniała panorama, przy sprzyjających warunkach można dostrzec nie tylko Tatry, ale też Gorgany. Latem w środku dnia na dalekie widoki nie ma jednak co liczyć.

Czas ruszyć dalej. Schodzimy na Przełęcz pod Tarnicą i od razu rozpoczynamy podejście na Tarniczkę (1315 m n.p.m.), która stanowi kulminację 6-kilometrowego SZEROKIEGO WIERCHU. Odkryty grzbiet zapewnia oczywiście rozległe widoki, ale do tego już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Pasmo biegnie równolegle do Bukowego Berda, od którego oddziela go dolina Terebowca, i podobnie jak Berdo ma cztery wierzchołki. Prowadzą nas czerwone znaki Głównego Szlaku Beskidzkiego. Od Tarniczki połonina łagodnie wiedzie w dół. Przed oczyma mamy wyniosłą piramidę Połoniny Caryńskiej, a kiedy odwracamy głowę możemy podziwiać majestatyczne gniazdo Tarnicy. Pół godziny później dochodzimy do najniższego wierzchołka Szerokiego Wierchu, na mapach oznaczanego kotą 1240, i rozpoczynamy strome zejście. Ten odcinek trasy już nam się dłuży: 1,5-godzinne zejście jest monotonne, daje o sobie znać zmęczenie, a do tego jakiś czas temu skończyła nam się woda.

Widok z Tarniczki (↑) na Przełęcz pod Tarnicą i samą Tarnicę. I Połonina Caryńska (↓) widoczna z Szerokiego Wierchu, kiedy schodzi się do Ustrzyk Górnych. Światło już popołudniowe.


Pierwsze kroki w USTRZYKACH GÓRNYCH (650 m n.p.m.), kiedy już tam docieramy, kierujemy do knajpki. Odpoczynek i dobre nawodnienie robią swoje :-). Jest jeszcze całkiem wcześnie, dochodzi 17.00, postanawiamy więc na zakończenie dnia zobaczyć cerkiew w Smolniku. Lubimy łączyć górskie wyprawy z krajoznawczymi perełkami, a drewniana cerkiew św. Michała Archanioła, obecnie kościół, jest właśnie taką perełką. Wzniesiona w 1792 roku, cztery lata temu została wpisana na listę UNESCO. Świątynia jest trójdzielna (babiniec, nawa, prezbiterium) i ma konstrukcję zrębową. Usytuowana na wzgórzu, otoczona wyniosłymi drzewami, prezentuje się wspaniale. Wnętrze, niestety, zostało pozbawione dawnego wyposażenia; zachowały się jedynie polichromia i obraz Wniebowzięcia Matki Boskiej z XVIII wieku. Wokół świątyni znajduje się dawny cmentarz przycerkiewny z kilkoma nagrobkami. Cerkiew wzniesiono w stylu archaicznym bojkowskim, co jest unikatem w naszym kraju. Niegdyś obiekty tego typu znajdowały się jeszcze w kilku innych miejscowościach, zostały jednak rozebrane lub zniszczone. Podobny styl prezentuje cerkiew z Grąziowej, eksponowana w sanockim skansenie.

Cerkiew w Smolniku. Część środkowa — nawa — jest większa niż pozostałe. Każdą część nakryto charakterystycznym czterospadowym dachem brogowym.


A to poglądowa mapa naszej trasy:

5 kwietnia 2017

TURBACZ z doliną Kamienicy w tle

Rzeki (przełęcz Przysłop) — Gorc Kamienicki — Jaworzyna Kamienicka — schronisko pod Turbaczem — Turbacz — przełęcz Borek — Kudłoń — Gorc Troszacki — Jaworzynka — Rzeki (przełęcz Przysłop)
(szlaki: niebieski — zielony — czerwony — żółty)

czas przejścia: 11 godzin    suma podejść: 1380 m    dystans: 31 km    trudność: ***     infrastruktura: schronisko pod Turbaczem 
Trasę rozłożyliśmy na dwa dni z noclegiem w schronisku: 
1. dzień — 6 godzin | 980 m przewyższenia | 17 km;
2. dzień — 5 godzin | 370 m przewyższenia | 14 km

Gorce długo czekały na zainteresowanie z naszej strony. I pewnie czekałyby jeszcze dłużej, gdyby nie weto Wojtka. Od roku niemal wszystkie nasze górskie wyjazdy skupiały się na Tatrach, nie inaczej miało być i tym razem — trzy dni w Zachodnich z noclegami w Chochołowskiej, a na celowniku zimowa wyrypa na Ornak i Starorobociański. Nasze raki już szczerzyły zęby w bojowym nastroju, kiedy padła kontrpropozycja Wojtka: Gorce jako odskocznia od ciągłych tatrzańskich krajobrazów. Co było robić, z bólem serca obmyśliłam gorczańską wyrypę — nie tylko długaśną, ale też z porządnym przewyższeniem (skoro z Tatr nici, zmęczmy się przynajmniej :-). Trasę łatwą orientacyjnie, wymagającą jednak niezłej kondycji, która w trudnych, zaskakująco ciężkich zimowo-wiosennych warunkach okazała się sprawdzianem wytrzymałości i siły. Prawdziwa przygoda, jak ze śmiechem, już po wszystkim, określił tę wyprawę Wawek. Tak oto, zupełnie niespodzianie, przeżyliśmy niezapomnianą dwudniową wędrówkę. Zapraszam na gorczańskie pustkowia!

RZEKI, skąd wyruszamy na szlak, to przysiółek Lubomierza. Ot kilka domów rozrzuconych niczym klocki wokół malowniczej doliny Kamienicy. Przysiółek powstał w XVII wieku, został założony przez niemieckich i czeskich osadników, którzy aż do XIX stulecia w okolicznych hutach wytwarzali szkło. Dziś wiele można o tym miejscu powiedzieć, ale na pewno nie, że tętni życiem. Samochód zostawiamy na PRZEŁĘCZY PRZYSŁOP (750 m n.p.m.) przy wiacie przystanku pekaesów. Oficjalnie nie ma tu żadnego parkingu (najbliższy znajduje się przy stacji narciarskiej 1 kilometr w stronę Lubomierza albo w dolinie Kamienicy, na polanie Trusiówka, 2 kilometry dalej), z punktu widzenia naszego powrotu z gór to jednak idealna miejscówka. Jest późno, po 13.00, tymczasem przed nami kilka godzin marszu. I to jakiego! W trudzie i znoju, ale tego nawet nie przeczuwamy.

Na razie schodzimy na dno doliny Kamienicy, najdzikszej z gorczańskich dolin. Podobno jeszcze w latach 70. XX wieku wędrówka nią wymagała niemal traperskich umiejętności. Nasz niebieski szlak przekracza jednak mostek i opuszcza Kamienicę, wraz z szeroką drogą zwózkową zagłębiając się w las. Na niebie zbierają się mało przyjazne chmury. Niewątpliwie idzie na deszcz, pytanie tylko jak duży i jak długi? Godzinę później zaczyna siąpić. Szlak z każdym kilometrem dziczeje, prowadzi nas już wąska, malownicza ścieżyna, a wokół same dorodne drzewa. Kiedy wychodzimy na niewielką polanę Świnkówka oprócz deszczu dochodzą do nas pomruki burzy. Jest ciepło i parno. Wzniesienia toną w chmurach. Nie wróży to dobrze poprawie pogody.

Polana Gorc Kamienicki. Miejsce malownicze nawet w welonie z kapuśniaczku. Co widać? Niewiele, nieco wzniesień Beskidu Wyspowego, Sądeckiego i Niskiego. Ale i tak jest malowniczo :-).

Ruszamy dalej — w stronę widocznej już wieży na Gorcu. Wychodzimy na kolejną, tym razem rozległą polanę — Gorc Kamienicki. Uznawana jest za jedną z najpiękniejszych w Gorcach i przy dobrej pogodzie muszą się stąd roztaczać przednie widoki. Na zegarku dochodzi 15.00, a ciemno jakby zapadał zmrok. Teraz już regularnie pada. Burza krąży gdzieś niedaleko. Podążamy polaną na południe i w końcu wchodzimy w świerkowy las. Dość strome podejście wyprowadza nas na GORC KAMIENICKI (1228 m n.p.m.). Jego szczyt zdobi wzniesiona niedawno, w 2015 roku, wieża widokowa. Gmina Ochotnica Dolna postanowiła przyciągnąć turystów i takich wież postawiła w okolicy więcej — kolejne są na Lubaniu i Magurkach. Dziś żadnego turysty tu nie spotykamy. Tym lepiej dla nas: w spokoju i do woli możemy podziwiać widoki. A te mimo chmur i deszczu robią wrażenie.

Wieża na Gorcu nawiązuje formą do gotyckich kościółków Małopolski. Narożniki górnej platformy (↑) są zabudowane, całość przykryta spadzistym dachem.
Przy dobrej pogodzie widoki z wieży muszą być kapitalne — Tatry, Pieniny, pasma Beskidów…
Wszystko opisano na tablicach, trzeba przecież wiedzieć na co się patrzy :-). Pogada nie pozwala nam podziwiać Tatr, chmury zwartą czapą zasnuły daleki plan, w zamian niebo jest ładnie podświetlone.
Stamtąd przyszliśmy (↑), a niżej to, co widać od strony Tatr (↓).


Kilkanaście minut później zbieramy się do dalszej drogi. Na Turbacz mamy jeszcze niemal 4 godziny wędrówki. Deszcz wciąż pada. Sam w sobie nie jest niczym strasznym, gorzej, że wyżej zaczynają się pojawiać zdradliwe płaty śniegu. Przykryte są lodową skorupą, która pod wpływem ciężaru zapada się z chrzęstem, a my co kilka kroków wpadamy w dziury, grzęznąc w nich do kolan, albo i jeszcze wyżej. Pokonać tak 100 metrów — ujdzie, ale kilkanaście kilometrów? Ciężko. Jakby tego było mało, tam gdzie nie ma śniegu, króluje błoto. Taplamy się więc na zmianę w śniegu i błocku. Wkrótce mamy mokro w butach, a spodnie pokrywają się zgniłobrązową skorupą. Kiedy kolejny raz z trudem wyciągam nogę z białej dziury, klnę pod nosem, Wawek natomiast niczym świergotek: z uśmiechem (!) wiedzie naszą trzódkę, a Gorce i te warunki go zachwycają. Patrzę na niego z podziwem.

Tuż za Gorcem Kamienickim szlak niebieski kończy swój bieg. Kolejne 3 godziny prowadzą nas znaki zielone. Las i polana, las i polana, mnóstwo śniegu oraz błota… I żywego ducha wokoło. Czasem odezwie się jakiś ptak, i to tyle. Nasze tempo jest wolne, szybsze w takich warunkach nie jest możliwe. Wędrujemy bez żadnych odpoczynków, by nie tracić cennego czasu; jakoś nie uśmiecha nam się nocne szukanie schroniska. Las sprawia wrażenie pierwotnego — ponad 50% powierzchni Gorczańskiego Parku Narodowego objęte jest ochroną ścisłą. Na takich terenach człowiek nie ingeruje w procesy przyrodnicze. Nie wycina się tu uschniętych drzew i nie zwozi tych przewróconych, stąd co i rusz leśną ścieżkę zagradzają padłe świerki, które trzeba obchodzić. Drzewa w parku masowo obumierają i zaczynają stwarzać kłopot. Każdy silniejszy wiatr łamie ich dziesiątki, a dyrekcja uczula, że (cytuję) „poruszanie się po Gorczańskim Parku Narodowym w niesprzyjających warunkach atmosferycznych (wiatr, opady śniegu, burza, gwałtowna ulewa) grozi niebezpieczeństwem wskutek upadku gałęzi i wiatrołomów”.

Polana Jaworzyna Kamienicka i jej kapliczka, czyli najstarszy zabytek sakralny w Gorczańskim Parku Narodowym. Zmierzcha się, nie mamy więc czasu, by szukać Zbójeckiej Jamy, drugiej atrakcji tych gór. Do jaskini (właściwie szczeliny) spod kapliczki prowadzi ścieżka oznaczona dojściowym szlakiem. Latem pewnie byśmy tam zaszli, ale w tych warunkach... 

W końcu, już całkowicie w zimowej scenerii, docieramy na JAWORZYNĘ KAMIENICKĄ (1288 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gorczańskiego Parku Narodowego (Turbacz znajduje się poza granicami chronionymi). Północno-wschodnie zbocza zajmuje tu rozległa polana. W jej górnej części stoi urocza kapliczka wystawiona w 1904 roku przez legendarnego gorczańskiego bacę-uzdrowiciela Tomasza Chlipałę, zwanego Bulandą. Bulanda znany był ze swojej religijności i tego, że nie znosił przeklinania. Wielu uznawało go za czarownika — odczyniał uroki i wypędzał demony, czyli leczył ludzi i zwierzęta. Jedna z legend mówi, że tuż koło kapliczki na polanie zakopał swoją księgę z zaklęciami i uzdrowicielskimi recepturami. Jak dotąd nikomu nie udało się jej odnaleźć, choć wielu próbowało.

Cykam zdjęcie kapliczki, niemal się nie zatrzymując. Do schroniska jest stąd jeszcze prawie godzina, a w takich warunkach może i dłużej. Tymczasem na zegarze wybija 19.00. Kilka minut później docieramy do czerwonego szlaku i skręcamy za nim na Halę Długą. Przed nami ostatnia prosta — na końcu rozległych polan majaczy SCHRONISKO POD TURBACZEM (1270 m n.p.m.). Śniegu tu mniej, ale błocko okropne. I leje. Pokonujemy siodło i mozolnie podchodzimy do schroniskowego budynku. Tuż przed 20.00 wchodzimy do ciepłego holu i kierujemy się do jadalni. Schronisko jest całkowicie wymarłe, bufet zamknięty. Perspektywa nocki z burczącym brzuchem nieco warzy nam humor. Na szczęście kartka przy bufecie podaje numer telefonu gospodarza obiektu. Dzwonimy i chwilę później nie tylko dostajemy klucze do pokoju, ale też ciepły obiad! A potem udajemy się na zasłużony odpoczynek.

Przytulna jadalnia i pełne brzuchy po męczącej wyrypie — tak czasami wygląda górskie szczęście :-). Potężne schronisko pod Turbaczem w świetle poranka wygląda majestatycznie. W weekendy kłębi się tu tłum turystów, my byliśmy niemal sami. Oprócz nas w schronisku nocowały 4 osoby.

Rana budzi nas słońce. Jest wietrznie, ale w porównaniu z poprzednim dniem, pogoda marzenie. O 8.00 meldujemy się na śniadaniu, wcześniej kuchnia nie działa. Buty wysuszone w schroniskowej suszarni gotowe do kolejnego dnia pracy. Przed 9.00 ruszamy na szlak. Nie spieszymy się, dziś mamy więcej czasu, a trasa jest lajtowa. Najpierw TURBACZ (1310 m n.p.m.), najwyższa góra Gorców. Spod schroniska to tylko 10 minut drogi. Wędrówka po zapadającym się śniegu, niczym powtórka z poprzedniego dnia, ale słońce wszystko zmienia. W powietrzu czuć wiosnę, aż chce się maszerować :-). Jeszcze niedawno Turbacz był całkowicie zalesiony, szkodniki świerku dotarły jednak i tu. Drzewa nieco się przerzedziły i obecnie można stąd podziwiać ograniczone widoki. Szczyt zdobi kamienny obelisk oraz żelazny krzyż z datami 1945–1985.

Turbacz. Nazwa szczytu, jak się uznaje, pochodzi od wołoskiego przymiotnika turbat ( „wściekły, szalony”). Tak Wołosi zwali pobliski potok. W góralskiej gwarze o górze mówi się Trubacz lub Trubac. Szczyt był popularnym celem wycieczek już w XIX wieku. Swoje wrażenia z pobytu na nim opisał między innymi Seweryn Goszczyński. Dzięki niemu wiemy, że 150 lat temu „widok z Turbacza na wszystkie strony przecudny, obszarem, który zajmuje i bogactwem rozmaitości”. Dzisiaj z panoramą nieco gorzej, ale cosik widać...

Wracamy pod schronisko i nie zatrzymując się, maszerujemy dalej. Dziś jesteśmy wierni jednemu szlakowi — żółtej farbie. To jeden z najciekawszych i najstarszych szlaków w Gorcach. Został wyznakowany około 1925 roku przez księdza Gadowskiego, tak, tak, tego od tatrzańskiej Orlej Perci. Łagodnie schodzimy w dół na rozległą halę Turbacz, gdzie znajduje się polowy ołtarz postawiony na pamiątkę mszy odprawionej tu przez Karola Wojtyłę. Sam ołtarz nie robi na nas wrażenia, ale zatrzymujemy się w tym miejscu na dłużej, bo wokół ciągnie się dywan… krokusów. Tego się nie spodziewaliśmy, choć wiemy, że Gorce to poza Tatrami Zachodnimi jedyne miejsce, gdzie krokus, czyli szafran spiski, występuje najliczniej. Tyle że to śnieg królował dotychczas na naszej trasie. Jeszcze kilometr stąd, w okolicy schroniska, rządziły zimowe klimaty. Tu panoszy się wiosna.

Szafran spiski rośnie tylko na koszonych lub wypasanych łąkach. Gorczański Park Narodowy jest wyjątkowy: raz albo dwa razy do roku specjalnie kosi się tu polany, by zachować to zbiorowisko roślinne. Do tego, żeby tworzyć przepiękne łany, krokusy potrzebują współpracy mrówek. To one roznoszą nasiona kwiatów po łące.

Kończymy krokusowy odpoczynek i ruszamy w dalszą drogę. Nieznacznie podchodzimy, mijając z lewej strony wierzchołek Czoła Turbacza, a potem Mostownicę, a następnie rozpoczynamy zejście na głęboko wciętą PRZEŁĘCZ BOREK (1009 m n.p.m.). Kiedyś był to ważny punkt kontaktowy na szlakach zbójnickich i kłusowniczych, a w czasie ostatniej wojny — partyzanckich. Miejsce emanuje jakąś tajemniczą, nieco złowrogą aurą. Wrażenie wynika chyba z pierwotności tutejszej przyrody. Ścieżka, zanim przywiodła nas na przełęcz, kluczyła między wystającymi korzeniami, kamieniami i powalonymi pniami, a zwarte korony potężnych drzew szumiały nam nad głowami. Swoje robi też kontrast między rozległymi polanami a dzikim w wyrazie, nietkniętym ręką człowieka lasem. Już w domu doczytuję, że w okolicy przełęczy podczas wojny dokonano kilku egzekucji. I coś zostało z tych zdarzeń w klimacie tego miejsca. Nie siedzimy tu długo, choć dla turystów przygotowano ławki i tablice informacyjne, szybko ruszamy dalej.

Żółty szlak, czyli przeplatanka rozległych polan i dorodnego lasu. Powyżej hala Turbacz (z lewej widać odbicie na Czoło Turbacza), poniżej — powalone drzewa na leśnym dukcie, tu akurat jeszcze nie tak dzikim.


Zeszliśmy na przełęcz, to teraz podchodzimy — przed nami czwarty co do wysokości szczyt w Gorcach. Zanim na niego docieramy, co zajmuje około godziny, mijamy ładną polanę Przysłopek. Niekoszona, zarasta borówczyskami i świerkami. Podobno wczesnym rankiem lub wieczorem łatwo spotkać tu sarny i jelenie, a także duże drapieżniki — wilki i rysie. Że nie są to bajki uświadamiają nam ślady, wyraźne odciśnięte w błotnistej brei ścieżki. Zostawił je jakiś wilk włóczęga i to całkiem, całkiem niedawno. Potem kolejna ładna polana — Pustak, z której roztacza się malowniczy widok na najwyższe gorczańskie szczyty, i w końcu KUDŁOŃ (1274 m n.p.m.), a dokładniej zbocze Kudłonia, bo na sam szczyt żółty szlak akurat nie wyprowadza (trzeba odbić za czarnymi znakami, dojście zajmuje dosłownie chwilę :-). Bez odpoczynku maszerujemy dalej, na kolejną polanę, Gorc Troszacki. Niezwykle malownicza, oferuje świetne widoki i nieco… zadumy. Znajdują się tu groby dwóch rosyjskich partyzantów z okresu II wojny światowej. Mogiły są zadbane, ozdobione nostalgicznymi brzozowymi prawosławnymi krzyżami, choć sowieccy żołnierze nie zapisali się najlepiej w pamięci tutejszych ludzi.

Gorc Troszacki. Grób zdobiony prostym prawosławnym krzyżem i wiszący w jego pobliżu „nasz znak". Partyzanci sowieccy pojawili się w Gorcach w 1944 roku. Oddziały, które tu stworzyli, miały między innymi rozpracować żołnierzy AK walczących w tym rejonie.

Na Gorcu Troszackim robimy sobie krótki odpoczynek. Zachęcają do tego ława i tablica opisująca to, co można stąd zobaczyć. Przejrzystość powietrza jest fatalna, widzimy więc niewiele, ale jakoś nam to nie przeszkadza. Kolejne minuty to zejście dość stromym stokiem na polanę Adamówka (świetny widok na Beskid Wyspowy), a potem lajtowa wędrówka na polanę Podskały zdobioną kilkoma szałasami, pozostałością po dawnych wypasach. Niestety część gorczańskich szałasów popada w ruinę. Te, które mają właścicieli, jeszcze bronią się przed zagładą, reszta dogorywa. Swoje dokładają turyści, bywa, że rozpalają w pobliżu ogniska, a odchodząc, dokładnie ich nie zagaszają. Od takiego zaprószenia spłonął właśnie jeden z szałasów na Podskałach.

Podskały. Polana powstała na skutek wielowiekowej działalności człowieka. Jeszcze pod koniec XX wieku prowadzono tu wypas owiec, choć kierdele nie były duże.

Bez większego wysiłku, w spacerowym tempie podchodzimy na szczyt JAWORZYNKI (1026 m n.p.m.). W przeszłości rosły tu bardzo licznie jawory, od których pochodzi nazwa szczytu i polany. Czas się żegnać z Gorcami. Przysiadamy na ławie i chłoniemy ostatnie tego dnia widoki. Przed nami pięknie prezentuje się Beskid Wyspowy. Teraz już tylko stromo w dół i powrót do domu. Żal, że czas tej wędrówki dobiegł już końca.

Jaworzynka. Nieco poniżej szczytu przebiega granica Gorczańskiego Parku Narodowego. Nie chce się ruszać na dół, do cywilizacji… Widoki przednie: na Beskid Wyspowy (↑) i Gorc Kamienicki (↓).

***
Trasa dookoła doliny Kamienicy jest niezwykle atrakcyjna krajobrazowo — kompleksy polan, szałasy nadgryzione zębem czasu i widoki na wszystkie strony świata — przy ładnej pogodzie naprawdę jest co podziwiać. Do tego szlaki zapewniają samotność. To chyba najdłuższe z możliwych dojść na Turbacz w Gorczańskim Parku Narodowym — z Rzek idzie się do schroniska aż 6 godzin. Nic dziwnego, że podczas dwóch dni na całej trasie spotkaliśmy trzy osoby, w tym goprowca zmierzającego do pracy. Nawet biorąc poprawkę na to, że wędrowaliśmy w ciągu tygodnia i podczas delikatnie mówiąc kiepskiej pogody, i tak tereny były zaskakująco wyludnione. Latem i w weekendy turystów jest tu oczywiście więcej, ale zwykle wędrują oni tylko do wieży na Gorcu lub najkrótszą drogą na Turbacz.

Wrażenia? Megapozytywne. Nawet w zimowo-wiosennej aurze, która nie sprzyja krajobrazowym zachwytom, góry te rzuciły na nas urok. Wrócimy tu kiedy wiosna wybuchnie pełną parą. Wyprawa, kilkudniowa, już zaplanowana :-).

Gorczańskie szałasy — na polanie Podskały (↑) i pod Jaworzynką (↓).


Poglądowa mapka naszej trasy

Latem, kiedy długo jest jasno, trasę można zrobić w jeden dzień. Wymaga trochę kondycji, bo 31 kilometrów i niezłe przewyższenie do pokonania to nie w kij dmuchał.

5 maja 2016

MOGIELICA, góra samobójców

Słopnice Królewskie — Przełęcz Rydza-Śmigłego Mogielica Słopnice Królewskie; dodatkowo cmentarze z czasów I wojny światowej w okolicy Limanowej (nr 368 i 369)
(szlaki: zielony żółty; do cmentarzy: niebieski)

czas przejścia: 3,5 godziny | z cmentarzami 5 godzin    suma podejść: 600 m | 700 m
dystans: 9,5 km | 11 km    trudność: *
   infrastruktura: brak

Beskid Wyspowy to wciąż kraina przez nas nieodkryta. Z Bielska-Białej niby blisko, ale zawsze jakoś nie po drodze. W majowy weekend postanowiliśmy nadrobić zaległości i zdobyć Mogielicę (1170 m n.p.m.), najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego. Poszliśmy na łatwiznę, wyznaczyliśmy trasę niedługą, wszystko dlatego, że chcieliśmy jeszcze odwiedzić cmentarze z okresu I wojny światowej. Jest ich w Beskidzie Wyspowym sporo, a my jesteśmy nimi urzeczeni od czasu wyprawy w Beskid Niski. Długo nie chciano pamiętać o tych żołnierskich grobach, mogiły zdążyły zniszczeć i zarosnąć, kamienne mury rozpaść się, a drewniane krzyże spróchnieć… Od kilku lat ratuje się to, co ocalało. Warto odwiedzać te miejsca, by w ciszy i spokoju pokontemplować góry i zadumać się nad człowieczym losem.
Zostanie tyle gór ile udźwignąłem na plecach
Zostanie tyle drzew ile narysowało pióro
Ja tylko zniknę w starym lesie bukowym
Tak jakbym wrócił do siebie | Po prostu wrócę do domu
[Jerzy Harasymowicz Zostanie tyle gór] 
Z PRZEŁĘCZY RYDZA-ŚMIGŁEGO wiedzie jedna z najpopularniejszych tras na Mogielicę — krótka, z dwoma ładnymi halami widokowymi po drodze. Sama przełęcz to miejsce o znaczeniu historycznym — w grudniu 1914 roku doszło tu do potyczki (zwycięskiej) między oddziałem polskich legionistów pod dowództwem Edwarda Rydza-Śmigłego a szwadronem kawalerii rosyjskiej. O tym wydarzeniu i o osobie marszałka przypomina drewniany krzyż oraz kamienny obelisk. Pomnik sam w sobie nie jest interesujący, znacznie ciekawsze są widoki, jakie rozpościerają się z przełęczy. Przy dobrej pogodzie da się stąd podziwiać wzniesienia Gorców, Babią Górę, Ćwilin oraz Śnieżnicę. Wygodna asfaltówka, którą można się dostać na przełęcz od strony Słopnic, została ukończona w 2010 roku. Na niektórych mapach, na przykład na naszej, wciąż figuruje ona jako gruntówka.

Beskidy lubią stroić się w kapliczki,
a Beskid Wyspowy jest chyba ich rajem. Kapliczki
zachwycają tu różnorodnością i kolorami. Ta, otoczona
kępą drzew, stoi na Przełęczy Rydza-Śmigłego.
Zielony szlak, którym mieliśmy wdrapywać się na Mogielicę, nazwano imieniem Leopolda Węgrzynowicza, działacza społecznego, który propagował kulturę ludową z obszaru Beskidu Wyspowego oraz walory krajoznawcze pasma. Węgrzynowicz mieszkał w niedalekiej Dobrej, skąd zielony szlak startuje, prowadząc w pierwszej kolejności przez urokliwy Łopień. Jeszcze w domu nastawiliśmy się na mały tłum turystów na trasie — w końcu czego można się spodziewać w długi majowy weekend na najwyższym szczycie pasma zdobionym wieżą widokową? Na szczęście Beskid Wyspowy wciąż nie należy do obleganych gór, rzeczywistość okazała się więc całkiem znośna. Niewielki tłum czekał na nas dopiero pod wieżą (dociera tu kilka szlaków), przed i po tej atrakcji było raczej cicho i samotnie.

W drodze na Mogielicę: polana Mocurka z malutkim szałasem pasterskim. W Beskidzie Wyspowym wciąż wypasa się owce, ale kierdele nie są duże. Podobno, bo owiec nie spotkaliśmy, na tej hali latem skubią sobie trawę.

Według oznakowań z przełęczy na Mogielicę idzie się 2,5 godziny. To czas bardzo zawyżony albo po prostu pomyłka. Nam w raczej niespiesznym tempie podejście zajęło 1,5 godziny. Na trasie jest kilka stromych podejść, ale taki urok Beskidów, zwłaszcza Wyspowego: góry niewysokie, jednak przewyższenia do pokonania znaczne. Jeden z takich ostrzejszych fragmentów wyprowadza na Polanę Wyśnikówkę malowniczo położoną tuż pod szczytem Mogielicy.To nie tylko świetny punkt widokowy, ale też doskonałe miejsce na odpoczynek. Można rozłożyć się na trawie i patrzeć w stuporze zachwytu przed siebie. Po wojnie na polanie wypasano owce, dziś jednak hala nie jest użytkowana i powoli zarasta.

Pogoda się psuje, a mimo to nie chce się stąd odchodzić…

Z Polany Wyśnikówki na Mogielicę i jej wieżę jest dosłownie 15 minut drogi. Na zalesioną kopułę prowadzi wąska, malownicza ścieżka. Wkraczamy na teren rezerwatu przyrody Mogielica i warto zachować tu ciszę. Wrzaski dzieci (niestety także ich rodziców) do gór nie pasują, tworzą okropny dysonans, a w rezerwacie są zwyczajnie zabronione. Kopuła Mogielicy, na której zachował się naturalny bór górnoreglowy (jedyne takie miejsce w Beskidzie Wyspowym), to siedlisko wielu rzadkich gatunków ptaków, przede wszystkim głuszca. Gniazdują tu także dzięcioły trójpalczaste i białogrzbiete, sóweczki, włochatki, czeczotki, zalatują puszczyki i puchacze, orliki krzykliwe oraz orły przednie. To jedynie wycinek z długiej listy skrzydlatych gości, naukowcy naliczyli tu niemal tyle samo gatunków ptaków co w Gorczańskim Parku Narodowym. Jeśli zachowamy ciszę, niektóre z nich zapewne usłyszymy, a przy odrobinie szczęścia i uwagi może nawet zobaczymy. Obcowanie z przyrodą nabiera wtedy zupełnie innej jakości.

Wieża na Mogielicy jest bliźniaczo podobna do tej
na Radziejowej w Beskidzie Sądeckim. Przy
dobrej pogodzie widać z niej oczywiście Tatry.
Spektakularne są wschody i zachody słońca.

Wieżę widokową na MOGIELICY postawiono w 2008 roku wbrew przyrodnikom, ale ku wielkiemu zadowoleniu okolicznych gmin, które oczami wyobraźni już widziały rzesze turystów w regionie i szybki napływ gotówki. Niedzielnych spacerowiczów rzeczywiście przybyło (jest w końcu konkretny cel wycieczki :-), ale czy wydają oni pieniądze w okolicy? Wątpię, skoro przez tyle lat nie powstał nawet żaden zajazd czy bar na przełęczy. Zostawiając te dywagacje na boku, trzeba przyznać, że 20-metrowej wysokości wieża zapewnia wspaniałe widoki. Z mniejszymi dziećmi lepiej na nią nie wchodzić — schody, ba, to właściwie drabiny — są strome, kiepsko zabezpieczone po bokach, niebezpieczne. Nazwa szczytu, przynajmniej dla mnie, kojarzy się z mogiłą. Jak się okazuje, ma to swoje uzasadnienie. W dawnych czasach, kiedy kościół nie zgadzał się, by na cmentarzach chowano ludzi, którzy zeszli z ziemskiego padołu w nienaturalny sposób (czytaj: na własne życzenie), zwłoki samobójców wywożono podobno na stromy północny stok Mogielicy i zostawiano na pastwę wilków i ptaków. W ten sposób królowa Beskidu Wyspowego została ochrzczona „górą mogił", czyli Mogielicą.

Widok na Taterki z wieży na Mogielicy. Zaraz lunie...

Czas pomyśleć o zejściu. Zaplanowaliśmy go szlakiem żółtym do Słopnic, tak by zatoczyć kółko i bez problemu wrócić do samochodu zaparkowanego gdzieś przy polnej drodze. Większość stron internetowych twierdzi, że najpiękniejsze panoramy roztaczają się z Hali Stumorgowej, która zajmuje południowo-zachodni grzbiet Mogielicy. Tym razem postanowiliśmy jednak na tę polanę nie schodzić, choć ze szczytu to pięć minut drogi. Wszystko po to, by mieć pretekst do bardziej wymagającego zdobycia Mogielicy z Lubomierza (czas pokaże, czy wybieg ten przyniesie zamierzony efekt :-). Opuszczając gwarny szczyt, zaszliśmy natomiast pod krzyż papieski. Rozciąga się spod niego ładna panorama Pasma Radziejowej, Gorców i Tatr Wysokich. Gwarna wycieczka grillująca (!) kiełbaski, szybko nas jednak stamtąd wygoniła.

Reprezentacyjny cmentarz wojenny okręgu limanowskiego — nr 368. Zaprojektował go kapitan
Gustav Ludwig, po wojnie znany architekt monachijski. Znajdują się tu groby żołnierzy austriackich
i rosyjskich. Nagrobki żołnierzy austriackich zwieńczone są żeliwnym krzyżem, żołnierzy rosyjskich — krzyżem podwójnym, prawosławnym.

Żółty szlak do Słopnic okazał się bezproblemowy, ale też mało widokowy. Kogo czas nie goni, może po drodze odbić do miejsca katastrofy niemieckiego samolotu Heinkel. Rozbił się on na zboczach Mogielicy w styczniu 1944 r. Dojście wskazują biało-czerwone kwadraty ścieżki dydaktyczno-historycznej, która przecina żółty szlak. Sami darowaliśmy sobie oględziny tego miejsca i godzinę później mknęliśmy już do Limanowej. Postanowiliśmy odwiedzić CMENTARZ WOJENNY NR 368 — reprezentacyjny obiekt okręgu limanowskiego upamiętniający walki o wzgórze Jabłoniec. To jeden z najokazalszych cmentarzy zachodniogalicyjskich, ładnie położony, choć przez bliskość miasta i wypielęgnowanie z mało nostalgicznym klimatem. Pomnik główny to okazała ośmioboczna kaplica, która przywodzi na myśl florencką Santa Maria del Fiore.

Cmentarz wojenny nr 369. Założono go na początku 1915 roku, zaraz po ustaniu walk w okolicy Limanowej.

Na kolejnym wzgórzu znajduje się CMENTARZ WOJENNY NR 369. Z Jabłońca można do niego dotrzeć niebieskim szlakiem. Znaki wiodą głównie asfaltem, ale warto wyruszyć w tę wędrówkę, bo cmentarz na Golcowie należy do najpiękniejszych w okolicy Limanowej. Niby to tylko kilka zmurszałych nagrobków otoczonych prostym ogrodzeniem, ale skromność założenia, oddalenie od zabudowań i malowniczy widok na góry chwytają za serce. Zapatrzeni w krajobraz i dawne dzieje spędzamy tu sporo czasu. Powrót jest cichy.

11 lipca 2014

BABIA GÓRA: na audiencji u królowej Beskidów

Zawoja Markowa – Schronisko Markowe Szczawiny – Perć Akademików – Babia Góra (Diablak) – Przełęcz Brona – Mała Babia Góra – Żywieckie Rozstaje – Fickowe Rozstaje – Zawoja Czatoża – Zawoja Markowa
(szlaki: zielony – żółty – czerwony – zielony – czerwony – żółty – niebieski)


czas przejścia: 8 godzin    suma podejść: 1300 m    dystans: 20 km    trudność: ***
infrastruktura: schronisko na Markowych Szczawinach

Po łatwym zdobyciu Babiej dwa lata temu (lajtową trasą z Krowiarek) postanowiliśmy podnieść poprzeczkę i zmierzyć się z Królową Beskidów iście po królewsku. Obmyśliliśmy trasę i długą, i z dużym przewyższeniem, mając w planach zdobycie góry Percią Akademików, najtrudniejszym szlakiem prowadzącym na szczyt, ubezpieczonym na krótkim odcinku łańcuchami i klamrami. Czekała nas prawdziwa górska wyrypa i z niecierpliwością wyglądaliśmy stabilnej pogody. Góra należy do nieco nieobliczalnych, a my mieliśmy wędrować z dzieckiem, zależało nam więc na naprawdę dobrej aurze. Nie bez powodu Babią zwie się kapryśnicą, latem często zdarzają się tu gwałtowne burze, zimą natomiast śnieżne zamiecie były przyczyną niejednej tragedii.
Pozieroj se Babio Góro,
Bo zaroz cie dostane.
Bacz ino jak cie Diabloku
Załatwie na amen.
[Agnieszka Osiecka Cała góra barwników]
W pierwszą sobotę lipca doczekaliśmy się. Prognozy zapowiadały słoneczny dzień bez deszczu, raniutko zapakowaliśmy się więc do samochodu i przed dziewiątą byliśmy na parkingu w przysiółku ZAWOI — MARKOWA, gdzie znajduje się jedno z wejść do Babiogórskiego Parku Narodowego. Wieś nie ma zbyt długich dziejów — pierwsza o niej wzmianka pochodzi z połowy XVII wieku, choć wcześniej na tych terenach pomieszkiwali Wołosi. Był to lud koczowniczy, zajmujący się wypasem bydła i owiec, który przemieszczał się wzdłuż łuku Karpat. Po dotarciu do Beskidów wielu Wołochów zdecydowało się porzucić wędrowny tryb życia i osiąść na stałe — starości zarządzający beskidzkimi ziemiami dali im wiele korzystnych przywilejów, niewielu innych osadników chciało bowiem gospodarzyć na ubogiej i trudno dostępnej ziemi.

Na wpół dziki, wyniosły masyw Babiej Góry objęto ochroną jako park narodowy w 1954 roku.
To jedyne pasmo w Beskidach z kompletną strefowością wysokogórską. Występują tu piętra roślinne analogiczne do pięter w górach wysokich, na przykład w Tatrach. Inne beskidzkie wierzchołki mają tylko piętra regla dolnego i górnego, Pilsko szczyci się dodatkowo piętrem kosodrzewiny, a Babia dokłada do tego piętro alpejskie — przytulonych do skał niewielkich roślin zielnych.

Do schroniska na Markowych Szczawinach jest z Markowej 3,5 kilometra. Zielony szlak, który do tam prowadzi, początkowo wiedzie przyjemną leśną drogą. Nie dajmy się jednak zwieść płaskiemu odcinkowi. Znaki szybko porzucają dukt i zaczynają wspinać się kamiennymi schodami ostro pod górę. W najbardziej stromych miejscach zamontowano drewniane poręcze. W godzinę pokonujemy 500 metrów przewyższenia, a to oznacza trochę wylanego potu. Może dlatego na szlaku nie było tłoku, większość turystów wybiera wejście na Babią od strony Krowiarek. Jakieś 200 metrów przed dotarciem do schroniska mija się niewielką Kolistą Polanę, na której niegdyś funkcjonowało pole biwakowe. Dziś rozbijanie namiotów jest zabronione, a polana zarasta, oferując szczątkowy widok.

Dochodząc do SCHRONISKA, mieliśmy ochotę na małą przerwę. W niewielkiej chatce tuż obok budynku znajduje się ciekawe minimuzeum przybliżające dzieje rozwoju turystyki na tym terenie. Tym razem zrezygnowaliśmy jednak z jego odwiedzenia. Zatrzymaliśmy się tylko na herbatę i ciastko, a potem ruszyliśmy dalej, bo przed nami było jeszcze mnóstwo kilometrów do zrobienia. No i Wawek poganiał, Perć Akademików ciągnęła go jak magnes. Za znakami żółtymi i w małym tłumie osób, chcących jak my zdobyć Babią tym trudnym szlakiem, ruszyliśmy na audiencję u Królowej Beskidów.

Schronisko na Markowych Szczawinach było najstarszym
w Beskidach Zachodnich. Powstało w 1906 roku jako polska odpowiedź na
obiekt zbudowany rok wcześniej pod szczytem Babiej z drugiej strony masywu
przez niemiecką organizację turystyczną Beskidenverein (ruiny, właściwie
stos kamieni, do odnalezienia, idąc od strony orawskiej Przywarówki).
[zdjęcie pochodzi z portalu Fotopolska.eu, autor E. Moskała, 1977]
Wiele osób zapewne pamięta stare schronisko, pokazane na fotografii
powyżej. Niestety, w 2006 roku musiano je rozebrać, belki były tak zgniłe,
że niczego nie udało się uratować. Obecny obiekt, nowoczesny i w wyglądzie,
i w wyposażeniu, może nieco przytłaczać rozmiarami. Wielkość budynku
to odpowiedź na ciągle wzrastający ruch turystyczny w tym rejonie.

PERĆ AKADEMIKÓW trawersuje północne zbocze masywu poznaczone rumowiskami skalnymi. Szlak, choć niezbyt długi, jest jednym z najciekawszych i najtrudniejszych w polskich Beskidach. Został wyznakowany już w 1925 roku przez Władysława Midowicza, autora licznych przewodników i znakarza. Początkowo zwano go Percią na Babią Gorę, później Percią Taternicką. Ostatecznie o jego oficjalnej nazwie zadecydował Midowicz. Dlaczego jednak nazwał go Perć Akademików? Tego nie udało mi się ustalić. Perć zaczyna się na tzw. Zakręcie Ratowników. Żółty szlak odbija tam w wąską ścieżynę biegnącą ostro pod górę. Od razu robi się też pięknie i interesująco. Ten fragment trasy to wędrówka w niemal dziewiczym krajobrazie — z majestatycznych świerków zwisają porosty, a w podszyciu panoszą się ogromne paprocie. Gdyby nie inni turyści, można by poczuć się jak w bajce (jak mieliśmy się przekonać, ta bajka czekała na nas w drugiej części wyprawy). Kiedy dociera się do górnej granicy lasu, sceneria robi się zupełnie inna niż ta, do której przyzwyczajają Beskidy. Wkracza się w świat skał i żlebów.

Perć jest szlakiem jednokierunkowym, podejściowym. Niektórzy turyści ignorują tę zasadę, bo… komuż
przeszkadza, że sobie zejdą. Trzeba dużej bezmyślności lub braku obycia z górami, by tak myśleć. Ci, co idą
z dołu, w kluczowych momentach nie widzą, czy ktoś schodzi z góry, w dodatku łatwo strącić na podchodzących kamień, a nawet lawinkę. Rodzicom z młodszymi dziećmi odradzamy wyruszanie na ten szlak.

Perć, jak zbadał ktoś dociekliwy, oznacza: 1344 metrów wędrówki po najbardziej stromym zboczu Babiej Góry; 3072 schody (179 z drewna, 2893 z kamieni i skał) do pokonania; 545 metrów różnicy wzniesień do zaliczenia oraz zmierzenie się z 3 trudniejszymi odcinkami zabezpieczonymi łańcuchami i z 8-metrową pionową ścianą — Czarnym Dziobem, po której wchodzi się korzystając z 6 klamer oraz łańcuchów. Dla niektórych może brzmieć to nieco przerażająco, ale tak naprawdę przy dobrej pogodzie szlak jest do przejścia dla średnio wyrobionego turysty. Z dziećmi trzeba jednak bardzo uważać. Po skałach spływają strużki wody, w miejscach ubezpieczonych bywa naprawdę ślisko. Trudny technicznie jest zwłaszcza odcinek z klamrami — odstępy między nimi są duże, przygotowane z myślą o dorosłych, dzieci trzeba więc podsadzać i uważnie asekurować. Na szlak powinno się wyruszać z dziećmi co najmniej 10-letnimi, obytymi w górach. Z nami wędrowali tatusiowe (z racji olbrzymich brzuchów z trudnością pokonujący każdy stopień) z 6-letnimi dziewczynkami, przy czym ci dorośli zdawałoby się ludzie nie mieli pojęcia, że na wybranym przez nich szlaku są łańcuchy i klamry.

Pierwszymi eksploratorami Babiej byli zbójnicy. W XVII i XVIII wieku chronili się w jej masywie.
W 1804 roku szczyt zdobył Stanisław Staszic (w celach naukowych, interesowała go geologia masywu), typowo turystycznie jako pierwszy zawitał tu Ludwik Pietrusiński, literat, dziennikarz i obieżyświat z Warszawy. Wdrapał się na wierzchołek Diablaka w 1843 roku. O opis wierzchołka pokusił się natomiast ksiądz Rzączyński (ten sam, który jako pierwszy zdobył Pilsko) — szczyt Babiej oblał morzem, a na górze umieścił jezioro, w którym pływały „ryby ciemną łuską okryte”. Dziś mało kto wierzy, by ksiądz naprawdę postawił nogę w tych okolicach. A nazwa masywu? Może ma coś wspólnego z podaniami, że na Babiej odbywały się zloty czarownic?

Po pokonaniu Czarnego Dziobu do szczytu jest już niedaleko. Nie ma jednak lekko. Znajdujemy się na gołoborzu, wędruje się po głazach, choć ułożonych dla wygody w coś, co można nazwać schodami. W końcu dociera się na najwyższy wierzchołek masywu Babiej Góry, czyli na DIABLAK (1725 m n.p.m.). Zazwyczaj okupuje go tłum ludzi i mocno na nim wieje. W południe, czyli w czasie największego zagęszczenia turystycznego, widok z wierzchołka jest co najwyżej wspaniały, oszołamiający robi się podczas zachodu lub wschodu słońca, kiedy ukośnie padające światło wydobywa szczegóły rysujących się na horyzoncie gór. Przy dobrej pogodzie doskonale widać stąd większość pasm Beskidów (Śląski, Żywiecki, Makowski, Mały, Wyspowy, Gorce) oraz Tatry i góry Słowacji — w sumie można doliczyć się co najmniej setki szczytów. Na Diablaku znajduje się kilka pamiątek pozostawionych przez ludzi zdobywających górę. Kamienne usypisko to dobra osłona przed wiatrem, podniszczony obelisk upamiętnia dotarcie „aż tak wysoko" arcyksięcia Józefa Habsburga w 1806 roku, jest też pomnik ku czci Jana Pawła II, w naturalnej kamiennej niszy figurka Matki Boskiej (ustawiona przez ratowników GOPR w 1984 roku jako wotum wdzięczności za ocalenie papieża z zamachu) oraz ułożony z kamieni stół ołtarzowy. Co roku około 15 września odprawiana jest tu msza za ratowników górskich i wszystkich ludzi odwiedzających Królową Beskidów.

Czerwony szlak wiodący grzbietem masywu Biabiej. Soczyście zielona trawa, szare głazy i piętrzące się
w oddali wierzchołki… Kwintesencja górskiej wyprawy. Dawniej zbocza Babiej były wypasane,
po utworzeniu parku narodowego owce wypędzono jednak z hal, a tereny zarastają kosodrzewiną.

Czas ruszyć w dalszą drogę. Czerwony szlak z Diablaka na przełęcz Brona jest niezwykle malowniczy. Wędruje się grzbietem, wokół rozciągają się piękne widoki. Wygodna kamienista ścieżka sprawia, że nogi same niosą. Niecałą godzinę później osiągamy siodło i bez zatrzymywania skręcamy za zielonymi znakami na MAŁĄ BABIĄ GÓRĘ (1517 m n.p.m.), zwaną inaczej Cylem. Podejście jest krótkie, 30-minutowe, ale miejscami dość strome. W tej części masywu nigdy jeszcze nie byliśmy. Zaskakuje nas pustka — ludzie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zniknęli. Jest cicho, nad nami błękitne niebo, wokół kosówka… Idylla. Z wierzchołka Cyla roztacza się szeroka panorama, podobna do tej z Diablaka. Zbocza od strony słowackiej opadają łagodnie w dół i porośnięte są krzakami borówek. Jest tak sielsko, że rozkładamy się na trawie, by przez chwilę kontemplować otoczenie. Kilka osób, które dochodzi od strony słowackiej, nie zakłóca panującego spokoju.

Brama na słowacką część Małej Babiej, a za nią morze gór i borówek (tych akurat nie widać  :). Mała Babia
jest trzecim co do wysokości szczytem w polskich Beskidach (po Diablaku i Pilsku). Jej północne zbocza
(od strony polskiej) kończą się olbrzymim osuwiskiem Zerwy Cylowej. Z jego powodu od kilku lat nie można
już korzystać ze szlaku idącego z Fickowych Rozstajów do schroniska na Markowych Szczawinach [na stronie schroniska widnieje informacja, że szlak jest otwarty, przy Fickowych Rozstajach widnieje tymczasem tablica, że na szlak nie wolno wchodzić – ot chaos informacyjny, który w górach nie powinien mieć miejsca].

Kiedy wreszcie ruszamy dalej zielonym szlakiem na Żywieckie Rozstaje (w stronę Przełęczy Jałowieckiej), jesteśmy oszołomieni słońcem i krajobrazami. Tymczasem dalej robi się wręcz baśniowo. Wąska ścieżyna wije się pośród kosówek i wyniosłych drzew, robi się dziko, a wrażenie to podkreśla jeszcze pustka na szlaku. To magiczny odcinek naszej wyprawy, zupełnie niespodziewany. I całkiem długi – wśród zapomnianego krajobrazu leśnych ostępów wędrujemy niemal godzinę. Na Żywieckich Rozstajach żegnamy bajeczne pejzaże i wkraczamy za czerwonymi znakami w las. Prowadzi też tędy ścieżka przyrodnicza. Połogi trakt szybko i bezboleśnie doprowadza nas do Fickowych Rozstajów, na których odbijamy w lewo, w żółty szlak schodzący do Zawoi Czatoży.

Zielony szlak na Żywieckie Rozstaje wiedzie częściowo przez obszar objęty ochroną rezerwatową.
Nie ingeruje się tu w przyrodę, stąd wrażenie dzikości i pierwotności, jeśli pominąć oczywiście przygotowaną
dla turystów kamienną ścieżkę.

Zbliżamy się do końca wyprawy. Wędrujemy przez Knieję Czatożańską, zachowany w całkiem dobrym stanie fragment prastarej puszczy karpackiej. Rosnące tu jodły i świerki robią imponujące wrażenie. Ich wysokość często przekracza 40 metrów, a wiek 250 lat. Mijamy odbicie do Grubej Jodły, do niedawna najpotężniejszego drzewa babiogórskich lasów, mającego obwód 6 metrów i wiek ponad 500 lat (dziś wielkość jodły obrazuje już tylko zrekonstruowana dolna część pnia), a potem dochodzimy do szutrowej drogi w dolinie potoku Jałowiec. Po chwili witają nas zabudowania Czatoży, a wśród nich stare, chylące się ku upadkowi piwniczki. Przebyte kilometry dają o sobie znać. Kiedy odbijamy w niebieski szlak, by dotrzeć do Markowej i samochodu, wleczemy się noga za nogą. Odcinek, który powinniśmy pokonać w 25 minut, zajmuje nam niemal dwa razy tyle czasu. Zmęczeni, ale pełni wrażeń, nie mamy już siły, by odwiedzić skansen w Zawoi, choć rano mieliśmy takie plany. W domu jednogłośnie stwierdzamy, że wyrypa była przepiękna :-).


5 maja 2014

RADZIEJOWA: (po)widoki z wieży widokowej

Piwniczna-Zdrój — Piwowarówka — Eliaszówka — Obidza — Wielki Rogacz — Radziejowa — Wielki Rogacz — Niemcowa — Kosarzyska
(szlaki: zielony — niebieski — czerwony — żółty — niebieski gminny)

czas przejścia: 7 godzin    suma podejść: 1150 m    dystans: 21 km    trudność: ** infrastruktura: chatka na Magórach, Chałupka na Obidzy

W majowy weekend pojechaliśmy w Beskid Sądecki, najdalej na wschód wysunięte pasmo Beskidu Wysokiego. Wybraliśmy tereny jeszcze nie zadeptane przez turystów — Piwniczną i Łomnicę. Malownicze góry wciąż dają tu namiastkę prawdziwego obcowania z przyrodą i z samym sobą, bo choć wędrowców i rowerzystów akurat w tym czasie zjechało sporo, nie można tego nazwać tłumem. Piwniczna, położna w dolinie Popradu, który rozcina masyw na dwie części, grupę Radziejowej i Jaworzyny Krynickiej, pozwala komponować wycieczki według własnych potrzeb — krótsze lub dłuższe, męczące lub lajtowe, widokowe lub wiodące przez leśne ostępy. Góry są tu na wyciągnięcie ręki, szlaków i gminnych tras co niemiara, a nadleśnictwo tworzy ciekawe ścieżki przyrodnicze, na których wiele można się dowiedzieć o tutejszej przyrodzie. W dodatku tereny te są interesujące nie tylko pod względem krajoznawczym, ale również kulturowym. Jednym słowem: jest co robić.

Jedna z atrakcji okolic Piwnicznej — ruiny zamku w Rytrze. Początki zamku nie są znane, z pewnością jednak istniał on już w XIII wieku. Najpierw pełnił funkcję obronną, strzegąc szlaku handlowego na Węgry, później reprezentacyjną. Ruiny wznoszą się na stromym wzniesieniu nad Popradem, zapewniając malowniczy widok.

Najwyższym wzniesieniem Beskidu Sądeckiego jest Radziejowa i to ona stanowiła nasz główny cel. Lubimy całodzienne wędrówki, wybraliśmy więc trasę nie najkrótszą, ale wiodącą przez rzadko odwiedzaną Eliaszówkę. W planach mieliśmy jeszcze dłuższe schodzenie z gór, niestety pogoda popsuła nam szyki. Uciążliwy deszcz, który rozpadał się jakieś dwie godziny przed końcem wycieczki, zmusił nas do rejterady i skrócenia trasy o trzy kilometry. Już na kwaterze, w ciepełku i suchych ubraniach, trochę tego żałowaliśmy. Sama trasa, z racji kilometrów do zrobienia i sporych podejść, nie należy do łatwych. Zwłaszcza początek może zmęczyć — zielony szlak na Eliaszówkę to dwie i pół godziny niemal ciągłego podchodzenia (do pokonania jest 600 metrów przewyższenia). Z mniejszymi dziećmi albo takimi, które nie lubią aż tyle chodzić, wycieczkę można skrócić, podjeżdżając do Suchej Doliny pekaesem (kursów jest dużo) i wchodząc na Obidzę czerwonym szlakiem (pomija się wówczas żmudne zdobywanie Eliaszówki).
Mgielne tabuny obręczą spięły grzbiety gór
chłodzi je wiatr i słońca misą srebrzy cień

[Władysław Graban Jesienny trzmiel]
Na naszą trasę wyruszyliśmy ze skrzyżowania w PIWNICZNEJ, z którego odbija się do Kosarzysk i Suchej Doliny. Samochód zostawiliśmy na małym parkingu przy placu zabaw (zaraz po skręcie), dosłownie tuż przy znakach zielonego szlaku (szlak zaczyna się w centrum miasteczka, przy dworcu PKP, ale nie da się tam zaparkować — najbliższy parking, płatny w dni powszechne, znajduje się na rynku). Do zabudowań PIWOWARÓWKI (na niektórych mapach zwanej Piwowarami), gdzie wznosi się ładny kamienny kościółek, droga cały czas pnie się ostro pod górę, nie dając czasu na wytchnienie. W zamian, kiedy już zadyszka zmusi nas do przystanięcia, otwarty teren pozwala podziwiać przełom Popradu i pasmo Jaworzyny Krynickiej. Trasa nieco łagodnieje powyżej osady, kiedy zielony szlak osiąga graniczny grzbiet. Wciąż jednak trafiają się ostrzejsze podejścia, tyle że przerywane wypłaszczeniami. Niedawno gmina ustawiła na szlaku tablice informacyjne (na razie bez tekstu, więc nie wiadomo, o czym będą) i ławeczki, zamontowano też schody na niektórych podejściach, a sam szlak został nazwany kuriersko-przerzutowym. W czasie drugiej wojny światowej przez Piwniczną, Kosarzyska i Eliaszówkę prowadziła jedna z tras przerzutu ludzi na Węgry. Pod koniec 1939 roku kurierzy przeprowadzali oficerów idących na zachód, później zaczęto w ten sposób ratować Żydów.

Sielska droga do Piwowarówki i kościółek, zwany kaplicą św. Antoniego, z 1908 roku. W czerwcu odbywa się w nim odpust. Do granicy ze Słowacją jest stąd dosłownie kilkanaście metrów.

Mniej więcej pół godziny przed Eliaszówką można odbić do chatki na Magórach (taka pisownia!) na herbatę i słodkie małe co nieco (dojście ze szlaku 5 minut, jest wskazówka). Sama ELIASZÓWKA (1024 m n.p.m.), najwyższy szczyt położonych niemal w całości po stronie słowackiej Gór Lubowelskich, nie robi wielkiego wrażenia. Gmina buduje na wierzchołku wieżę widokową (prawie na ukończeniu), bo szczytowa polana, z której kiedyś rozciągał się wspaniały widok, zarosła i ruch turystyczny w tym rejonie wyraźnie zmalał. Co ciekawe, w latach siedemdziesiątych stała tu już wieża triangulacyjna, na którą można było wejść i z której, jak ujmuje to Władysław Krygowski, podziwiano oryginalne ujęcie Tatr. Później chyba się zawaliła, w każdym razie nie ma po niej śladu. Może wiedziałby coś na ten temat Adam Bahdaj, autor Wakacji z duchami, który w tamtych latach wynajmował na zboczach Eliaszówki domek :).

Zielony szlak z Piwnicznej na Eliaszówkę jest długi, ale malowniczy. Rozległe
polany przetykają się z urokliwym lasem. Dla ułatwienia turystów na
 niektórych odcinkach szlaku zamontowano zabezpieczenia oraz schody terenowe,
 w moim odczuciu zupełnie niepotrzebne. Ze szczytu na razie Tatr nie zobaczymy
(trzeba poczekać na wieżę, ma zostać otwarta w czerwcu 2014 roku),
ale w dalszej części wycieczki i owszem.

Dojście z Eliaszówki na Obidzę to właściwie miły półgodzinny spacer. Zabudowania osiedla należącego do Piwnicznej (ponoć to najwyżej położona osada w Beskidzie Sądeckim) rozłożyły się na malowniczym siodle, z którego roztaczają się piękne panoramy. Na przełęczy, która tak naprawdę jest rozległym wypłaszczeniem stoku opadającego z Wielkiego Rogacza, na strudzonych wędrowców czeka Chałupka, niewielki bar z pysznymi pierogami (nieco niżej, jeśli poszlibyśmy w stronę Suchej Doliny za czerwonymi znakami, działa prywatna Bacówka na Obidzy, gdzie również można coś zjeść). Niestety, piękna do tej pory pogoda zaczęła się psuć. Dosłownie znikąd na niebie pojawiły się ciężkie chmury. Po chwili już padało, potem rozległy się grzmoty i z nieba poleciał grad. Na szczęście majowe ulewy nie trwają długo i godzinę później znów dało się wyruszyć na szlak. Ale o słońcu nie było już mowy, a i widoczność wyraźnie się pogorszyła. Zielony szlak kończy swój bieg na Przełęczy Gromadzkiej, tuż za Obidzą, na Wielki Rogacz prowadzą dalej niebieskie znaki. Z tutejszej rozległej polany roztaczają się przepiękne widoki na Pasmo Lubowelskie, Pieniny, Gorce, no i… Tatry Wysokie. Kiedy pogoda dopisuje, można tu spędzić sporo czasu, podziwiając majestat gór – są nawet ławeczki!

Widok z polany tuż za Obidzą. Deszczowe chmury odchodzą w stronę Tatr,
a nad lasami zaczynają unosić się mgły… Z lewej dumnie wznosi się Wysoka
w Pieninach. Kto może, powinien przyjść tu o poranku – ma wówczas
duże szanse na podziwianie pięknie snujących się w dole mgieł
i płynących po nich – niczym po morzu – szczytów.
Obidza. Warto tu przenocować, a nad ranem zerwać się z łóżka
i wyjść podziwiać krajobrazy (zdjęcie z innej wycieczki :).

Podejście na Wielki Rogacz (1182 m n.p.m.), a dokładniej na jego podszczytowe siodło zwane przełęczą Obrazek, nie należy do męczących – ładna leśna droga pnie się dość łagodnie pod górę. Nieco przed siodłem na niewielkiej polance powstałej w wyniku wiatrołomów znów pojawiają się na widnokręgu Tatry, u nas niestety przesłonięte firanką chmur i zamgleń. Dobrze widać natomiast Radziejową z drewnianą wieżą widokową na szczycie. Nad nią również zbierały się burzowe chmury, postanowiliśmy jednak zaryzykować i mimo wszystko wdrapać się na jej wierzchołek. Nie zatrzymaliśmy się na postój ani na przełęczy Obrazek, ani na przełęczy Żłóbki, tylko od razu zaatakowaliśmy szczyt. Piszę zaatakowaliśmy, bo końcowe podejście na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego jest naprawdę strome. To drugi męczący odcinek na proponowanej przez nas trasie, tyle że krótki (ot, kwadrans wspinania :). Wędrówkę utrudniają usuwające się spod nóg kamienie, po deszczu robi się tu bardzo ślisko.

Kamienista ścieżka na Radziejową robi się w pewnym momencie bardzo stroma.
Pierwsza wieża – triangulacyjna – stanęła na wierzchołku w latach 70.
Nie można było na nią wchodzić. Obecna została oddana do użytku w 2006 roku.

Radziejową (1262 m n.p.m.), o charakterystycznym kopulastym kształcie, porastają wspaniałe lasy. Szczególnie dziewiczo prezentują się krajobrazy rezerwatu Baniska, które można podziwiać, korzystając ze ścieżki dydaktycznej Rogasiowy szlak (ale to już inna opowieść i inna wycieczka). Najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego słynie z dookolnej panoramy. Ale by móc ją kontemplować, trzeba się wdrapać na 20-metrową wieżę. Z małymi dziećmi jest to niebezpieczne – schody są strome, barierki niewystarczające, nie ma się czego przytrzymać. Trzeba jednak przyznać, że widok z wieży jest niezapomniany, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy aż po horyzont ciągną się szare chmury :). Ponieważ nieco wiało (także grozą), szybko uciekliśmy w drogę powrotną, w oczach mając powidoki szczytów, które można stąd podziwiać przy dobrej pogodzie. Jeszcze tu po nie wrócimy.

Leje… Widok z wieży na Radziejowej w stronę Pienin i Tatr.

Zejście do Kosarzysk przez Wielki Rogacz i Niemcową to wyścig z deszczem. Oczywiście przegrany. Szkoda, bo z Niemcowej otwierają się ponoć ładne widoki na dolinę Popradu i pasmo Jaworzyny Krynickiej. W planach mieliśmy zejście żółtym, widokowym szlakiem aż do Piwnicznej. Zmoczeni i przewiani zdecydowaliśmy się jednak przy osiedlu Polana odbić z tej trasy w niebieski szlak gminny, szybko schodzący do drogi, przy której zostawiliśmy nasz samochód. Żegnał nas siąpiący kapuśniaczek. Ale, na przekór pogodzie i zmęczeniu, byliśmy zadowoleni. Fajna wycieczka :)

***
I jeszcze odrobina chwalenia się. Podczas pobytu w Piwnicznej-Zdroju polecam napisany przez mnie na zlecenie tamtejszego urzędu przewodnik po atrakcjach tych terenów. Folder jest bezpłatny, można go dostać w punkcie IT mieszczącym się przy rynku (wejście od ulicy Krakowskiej, czyli od strony kościoła). Są w nim zarówno pomysły górskich wycieczek, jak i propozycje spędzenia czasu z dziećmi.