Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trasa łatwa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trasa łatwa. Pokaż wszystkie posty

5 września 2018

JAGODNA — szutrówką na szczyt

Przełęcz nad Porębą (Autostrada Sudecka) — Jagodna — Sasanka — Schronisko Jagodna —
Płaska Ścieżka — Przełęcz nad Porębą (Autostrada Sudecka)
(szlaki: niebieski — żółty)

czas przejścia: 5 godzin    suma podejść: 400 m    dystans: 15 km    trudność: * infrastruktura: schronisko Jagodna

Najwyższe wzniesienie Gór Bystrzyckich jest chyba najbrzydszym w całej Koronie Gór Polskich. Niewybitne, mało widokowe i do tego zdobione szeroką szutrówką. Na szczyt wiedzie tylko jeden szlak, a poprowadzono go ową drogą. Podejście jest nudne, zejście jeszcze bardziej, zapewne gdyby nie to, że wzniesienie jest zaliczane do Korony, nikt specjalnie by go nie zdobywał, choć w 2019 roku dla przyciągnięcia turystów wybudowano na nim 23-metrową wieżę widokową. Fajne urozmaicenie wędrówki jest możliwe, ale wiąże się ze sporą niedogodnością — ciekawsza krajoznawczo trasa nie tworzy pętli, tymczasem komunikacja publiczna w rejonie Jagodnej właściwie nie istnieje. Jeśli mamy znajomych, którzy mogą nas podrzucić i odebrać z wyprawy — świetnie, jeśli jesteśmy zdani tylko na siebie i musimy wrócić w to samo miejsce… cóż wtedy Jagodną zaliczymy szybko i łatwo, tyle że bez większej wędrowniczej przyjemności.

My niestety jesteśmy skazani na własny dojazd, Jagodną zdobywamy więc mało ciekawą trasą. Żeby nieco urozmaicić wędrówkę, wracamy innym szlakiem niż wchodziliśmy, a na koniec jedziemy jeszcze obejrzeć zamek Szczerba. Szczerze polecamy jednak trasę bardziej wymagającą kondycyjnie, ale też znacznie ciekawszą, przynajmniej w pierwszej części, czyli wyruszenie z zamku Szczerba i dostanie się na Jagodną przez Solną Jamę oraz widokowe wzniesienia. To około 10 godzin wędrówki oraz ponad 1000 metrów przewyższenia do pokonania, ale warto, to ładna wyrypa.

Okolice Jagodnej: mało spektakularne, choć sielskie :-)

Swoją wyprawę zaczynamy od przejazdu jedną z atrakcji Gór Bystrzyckich — Autostradą Sudecką na PRZEŁĘCZ NAD PORĘBĄ (690 m n.p.m.). Tak, w tych górach drogi są wabikiem na turystów. Autostrada Sudecka, obecnie modernizowana, zapewnia malownicze widoki — niespieszna jazda (asfalt, mimo robót, wciąż przypomina ser szwajcarski) pozwala nacieszyć nimi oczy do woli. Szosę zbudowano w latach 30. XX wieku wzdłuż ówczesnej granicy niemiecko-czechosłowackiej i nadano imię Hermanna Göringa, działacza nazistowskiego, a potem zbrodniarza wojennego, który podobno lubił polować w okolicznych lasach. Dziś las byle jaki, w zamian widoki — niczego sobie. Samochód zostawiamy nieco powyżej przełęczy, tuż przed skrętem niebieskiego szlaku w stronę drzew. Pierwsze 300 metrów wiedzie stąd ładną leśną ścieżką dość ostro pod górę. Potem wychodzimy na szeroką szutrówkę. Będzie nam ona towarzyszyć aż na szczyt, a nawet jeszcze dalej. Krajobraz w ogóle nie przypomina gór, ot nieciekawa wiejska droga poprowadzona przez rachityczny las. Od czasu do czasu mało spektakularne widoczki.

Niziny, wyżyny, a może góry? Tym razem góry — ta szutrówka wiedzie na Jagodną :-).

Niewiele ciekawego da się również napisać o zdobywaniu JAGODNEJ (977 m n.p.m.) — idzie się 2–3 kilometry szutrówką i bez trudu ją osiąga. Gdyby nie kamienny kopczyk usypany na środku drogi i znacznik szczytu, łatwo byłoby przeoczyć fakt, że oto właśnie zdobyło się najwyższe wzniesienie Gór Bystrzyckich. Ale czy na pewno jest to najwyższy punkt pasma? Z ostatnich pomiarów wynika, że nie. Jagodna ma dwa wierzchołki — północny i południowy, a do Korony niefortunnie zaliczono ten niższy, przez który prowadzi szlak. Północny, wyższy, ma 985 m n.p.m. i znajduje się kilometr dalej w stronę schroniska. Szlak wprawdzie przez niego nie przechodzi, ale łatwo go odnaleźć (należy odbić z szutrówki w lewo na wysokości słupka 170/171) i dla własnej satysfakcji zdobyć. Żaden z wierzchołków nie jest zresztą wybitny, wznoszą się ledwie kilka metrów ponad wierzchowinę, 8 metrów nie wydaje się więc znaczącą różnicą.

Na Jagodnej. Dobrze, że jest kopczyk i znacznik szlaku, inaczej można by nie zauważyć szczytu.

Niebieskie znaki z uporem maniaka wiodą szutrówką i prowadzą przez kolejny niewybitny szczyt — SASANKĘ (965 m n.p.m.). Potem, w końcu, odbijają w las. Od razu robi się nastrojowo i ciekawie. Ładny leśny odcinek szybko się jednak kończy, a my znów wychodzimy na drogę. Nią w kilka minut dochodzimy do SCHRONISKA JAGODNA (811 m n.p.m.) na przełęczy Spalona. Chata prezentuje się sympatycznie, choć otoczenie nie ma w sobie ani krztyny górskości. Mają tu dobrą kuchnię, robimy więc sobie dłuższy odpoczynek. Drewniany budynek, w którym mieści się schronisko, powstał w 1895 roku. Klimat dawnych lat, kiedy działała tu, jakżeby inaczej, popularna gospoda, można jeszcze poczuć w sali jadalnej na przeszklonej werandzie. Powrót przewidzieliśmy innym szlakiem — żółtym — tak zwaną PŁASKĄ ŚCIEŻKĄ. Spełnia obietnicę, jest rzeczywiście płaska, wiedzie cały czas lasem, bez widoków. Do samochodu wędrujemy nią prawie 2 godziny.

Schronisko Jagodna — cicho, spokojnie, sympatycznie…

Do zmroku mamy jeszcze sporo czasu postanawiamy więc odwiedzić zamek Szczerba, spod którego początkowo chcieliśmy wyruszyć na zdobycie Jagodnej. Z przyczyn logistycznych się nie udało (patrz początek wpisu), ale ruiny i tak chcemy zobaczyć. Pierwsza wzmianka o zamku pochodzi z końca XIII wieku. Była to wówczas okazała warownia, która strzegła drogi handlowej prowadzącej przez Przełęcz Międzyleską. Kres jej świetności położyli husyci na początku XV stulecia. Potem swoje dołożyli mieszkańcy — podobno zamkowy kamień posłużył do wzniesienia browaru w Różance. Dziś można oglądać jedynie fragmenty murów z basztą i niewielki ułomek budynku mieszkalnego. Miejsce jest nastrojowe, a późną porą nawet nieco straszne. Dodatkowo można się stąd wybrać na spacer do Solnej Jamy (45 minut w jedną stronę).

Ruiny zamku Szczerba.

14 maja 2017

MASYW ŚNIEŻNIKA — zimowy Śnieżnik w maju

Janowa Góra — Sienna — Żmijowa Polana Żmijowiec Schronisko Na Śnieżniku Śnieżnik Janowa Góra
(szlak gminny nr 3 szlak rowerowy zielony czerwony zielony czerwony — zielony — czerwony — szlak narciarstwa biegowego)

czas przejścia: 6 godzin    suma podejść: 850 m    dystans: 17 km    trudność: *
infrastruktura: schronisko Na Śnieżniku

Zimowa w scenerii majówka — tego jeszcze nie przerabialiśmy. „Najstarsi górale czegoś takiego nie pamiętają” mogłabym napisać, gdyby tereny Masywu Śnieżnika zamieszkiwali górale. Cóż, klimat trochę nam wariuje, wszyscy ciężko na to pracujemy, może więc nie ma w tym nic nadzwyczajnego, że głęboką wiosną w niezbyt wysokich górach czeka na turystów niemal pół metra śniegu. Warunki o tyle niekorzystne, że przy mocno świecącym słońcu śnieg szybko zamienia się w płynącą miękką breję, w lesie natomiast, gdzie promienie słoneczne tak łatwo nie docierają, tworzy wyślizgane zdradliwe powierzchnie. Idąc, można zatęsknić do betonowej białej skorupy z lutego i marca :-).

Wynajęliśmy pokój w JANOWEJ GÓRZE, najmniejszej miejscowości po polskiej stronie Masywu Śnieżnika. Mieszka tu na stałe, jak wyczytuję w necie, 12 osób, a to oznacza, że wszyscy muszą być związani z tutejszymi pensjonatami i obsługą turystów. Sama nie nazwałabym tych kilku domów nawet wsią, trudno natomiast odmówić miejscówce malowniczego położenia. W tej dawnej osadzie górniczej (wydobywano tu po wojnie rudy uranu, krótko, bo złoża okazały się marne) największe wrażenie robi kościół. Pochodzi z początku XIX wieku, jest nieużytkowany i popada w ruinę. Podobno do jego zniszczenia przyczyniły się prace górnicze. Otoczony starym cmentarzem, pod wieczór emanuje groźnym pięknem. Zapadające się groby, obłupane nagrobki, wyszczerbiony kamienny mur i drzewa zawłaszczające bryłę budynku… Nieco straszne i bardzo klimatyczne miejsce.

Niewielki kościółek św. Jana Nepomucena. Wejście zabite dechami, tablica ostrzega, że „obiekt grozi zawalaniem". We wnętrzu ostał się jedynie Jezus dramatycznie królujący gołym ścianom. 

Za najpiękniejszą trasę wyprowadzającą w okolice Śnieżnika jest uznawany szlak czerwony wiodący przez Żmijowiec. Nim właśnie zamierzamy wędrować. Na wakacjach jednak, a majówka to przecież taka tyci kanikuła, najbardziej lubimy wyruszać na szlak bezpośrednio z miejsca zamieszkania, bez korzystania z samochodu. Przy naszym pensjonacie wiedzie akurat gminny szlak pieszy nr 3. Zamiast więc maszerować asfaltem na przełęcz Puchaczówka, skąd czerwony szlak wyprowadza na jedną z atrakcji Masywu Śnieżnika — Czarną Górę z wieżą widokową, postanawiamy dotrzeć gminną ścieżką do pobliskiej Siennej, a stamtąd kombinować, co dalej. Szlak przechodzi obok zrujnowanego kościoła i zagłębia się w las. Idzie się ciężko, śniegu po kolana, wyraźnie nikt tu od kilku dni nie zaglądał. Wawkowi (jak zwykle!) przypada rola torującego. Najpierw wdrapujemy się na zbocze Janowej Góry, a potem wychodzimy na pokryte białą kołdrą łąki SIENNEJ i schodzimy do kolejnego interesującego kościoła, tym razem dobrze zachowanego, bo wciąż użytkowanego. Tu gminny szlak kończy swój bieg.

Rzut oka na dość ruchliwą drogę i… porzucamy myśl o wędrówce asfaltem na Puchaczówkę (3 kilometry). Decydujemy się odbić w stronę ośrodka narciarskiego. Majowy weekend, ludzi dużo, działa wyciąg krzesełkowy, który bezproblemowo wywozi chętnych pod szczyt Czarnej Góry — może więc skorzystać z tej opcji? Wawek stawia stanowcze weto. Dobrze. W ten sposób omijają nas wspaniałe widoki rozciągające się z wieży, ale nie doświadczamy tłumu, rejwachu i kolejki do wejścia na platformę. Postanawiamy osiągnąć grzbiet Żmijowca inaczej — zielonym szlakiem rowerowym. Prowadzi on szeroką stokówką, która, o dziwo, jest wyratrakowana, idzie się więc rewelacyjnie. Pół godziny później meldujemy się na ŻMIJOWEJ POLANIE (1049 m n.p.m.). Nie jesteśmy zmęczeni, bez odpoczynku maszerujemy więc dalej. Prowadzi nas już czerwony szlak, a że osiągnęliśmy grzbiet, przed nami spacerowy fragment trasy.

Z perspektywy Żmijowca Śnieżnik robi imponujące wrażenie.

Masyw Śnieżnika wyróżnia się niezwykłą formą — nie tworzy typowego łańcucha górskiego, ale ma kształt rozrogu, czyli z jego centralnego punktu: Śnieżnika, promieniście rozchodzi się kilka grzbietów. ŻMIJOWIEC stanowi fragment jednego z takich ramion. Jak niemal we wszystkich polskich górach i tu pod koniec XX wieku korniki wespół z kwaśnymi deszczami zniszczyły świerkowe lasy, co spowodowało, że odsłoniły się rozległe widoki. Dziś las odrasta, ale z kilku miejsc nadal można podziwiać ładne panoramy. Nieopodal najwyższego punktu Żmijowca (1153 m n.p.m.) ustawiono ławeczkę i tablicę informująca o możliwości dojścia stąd do Mariańskich Skał (poza szlakiem), z których roztaczają się malownicze pejzaże. Nieco dalej mijamy kolejne miejsce odpoczynku, tak zwany Drugi Żmijowiec, i kolejny punkt widokowy na skałkach. Kwadrans później docieramy do dużego węzła szlaków na Przełęczy Śnieżnickiej (1123 m n.p.m.).

Do tej pory wędrowaliśmy niemal samotnie, na przełęczy kłębi się jednak tłum. Mnóstwo osób, zwłaszcza rodzin z dziećmi, dociera tu spacerowym niebieskim szlakiem z Międzygórza. Do schroniska na Hali pod Śnieżnikiem prowadzi z przełęczy szeroka droga, w normalnych warunkach bezproblemowa i wygodna, dziś ociekająca białą breją zmasakrowaną tysiącami nóg. Kilkaset metrów dalej przecieram oczy ze zdumienia — szlak odśnieża dwóch panów w kufajkach. Widok w górach po prostu kuriozalny. Aż takiego zachodu i poświęcenia wymagają niedzielni turyści? Przygotowuję się psychicznie na schroniskowy armagedon — wrzaski, kolejkę do bufetu i brak miejsca dookoła. I to właśnie nas spotyka, kiedy docieramy do SCHRONISKA NA ŚNIEŻNIKU (1218 m n.p.m.). Na herbatę postanawiamy więc zatrzymać się dopiero w drodze powrotnej, będzie później, to i ludzi mniej. A teraz od razu ruszamy zielonym szlakiem na szczyt.

Schronisko Na Śnieżniku, choć duże, prezentuje się całkiem sympatycznie. Jego początki wiążą się z zagrodą pasterską Szwajcarka, którą zbudowano na hali na początku XIX wieku. Właściciel farmy — Szwajcar,  prowadził też bufet dla wędrowców. Kilkadziesiąt lat później turystów było już tak wielu, że ówczesna właścicielka tych terenów księżna Marianna Orańska sfinansowała budowę nowego schroniska. Popularność Śnieżnika stale jednak rosła i w 1871 roku dobudowano kolejny obiekt jako gospodę turystyczną — budynek obecnego schroniska. Zdjęcie zrobione już późną porą, kiedy większość turystów zeszła w doliny :-).

Podejście zapewnia piękne widoki — Śnieżnik wyrasta ponad granicę lasu, jest więc co podziwiać. Kopuła została objęta ochroną rezerwatową ze względu na rzadkie i chronione rośliny, których dziś nie mamy szans zobaczyć. Podobnie jak kozic i muflonów zamieszkujących te okolice (Masyw Śnieżnika to jedyne poza Tatrami naturalne siedlisko kozic w Polsce). Tłum i hałas potrafią skutecznie odstraszyć nawet co niektórych ludzi, o obserwacji dzikiej przyrody można więc co najwyżej pomarzyć. Jest natomiast kosodrzewina, sztucznie nasadzona, ale świetnie dająca sobie radę w tych trudnych warunkach. Trudnych nie tylko przy anomaliach pogodowych — klimat Śnieżnika nie rozpieszcza, roczna średnia temperatura na szczycie wynosi niecałe 2ºC.

Pół godziny od minięcia schroniska osiągamy cel naszej wyprawy. Widoczną oznaką tego, że jesteśmy na ŚNIEŻNIKU (1425 n.p.m.) jest sterta kamieni. To pozostałość po wieży widokowej, którą wzniesiono na szczycie w 1899 roku. Wieże były tak naprawdę dwie, z doklejonym do nich malutkim turystycznym schronem. Otwierano je w letnim sezonie, zimą klucze można było pobrać w schronisku na hali. Budowle zdobiły górę do 1973 roku, kiedy ze względu na „zły stan techniczny” zostały wysadzone przez wojsko. Na decyzję, dziś uznawaną za pochopną, wpłynęło to, że nie były to obiekty polskie: wybudowali je Niemcy (dokładnie: Kłodzkie Towarzystwo Górskie) i co gorsza nadali imię cesarza Wilhelma I. Los lubi być przewrotny: od kilku lat władze gminne szukają pieniędzy na odbudowę i kto wie, czy nie znajdą ich właśnie w Niemczech.

Szczyt Śnieżnika. Obowiązkowe zdjęcie na stercie kamieni, namiastce wieży widokowej. Poniżej wygląd wieży na początku XX wieku, a obok wizualizacja tego, co ma zostać wybudowane. Nie wygląda to dobrze. Wieżę Trzech Kultur — bo taką nazwę ma nosić — złośliwcy przyrównują do miksera, inni do latarni morskiej.

Poniżej krótki film o wieży, ciekawy choćby ze względu na stare zdjęcia.



Postanawiamy przekroczyć granicę na Śnieżniku i zejść po czeskiej stronie do kamiennej rzeźby słonia. Ze szczytu wiedzie tam czeski czerwony szlak turystyczny, dojście zajmuje w zimowych warunkach około kwadransa, latem — kilka minut. Czeska strona sprawia wrażenie znacznie dzikszej niż polska, o wiele mniej tu turystów, a ci spotykani zachowują się cicho i kulturalnie. Niestety, nie można tego powiedzieć o naszych rodakach, którzy mają skłonność w beznadziejny i krzykliwy sposób zaznaczać swoją obecność. Kiedy docieramy do słonia, właśnie jakiś polski młodzian siedzi okrakiem na rzeźbie i wrzeszczy „Juhuu”. Rechoczący koledzy robią mu zdjęcia. Słoń ma to wszystko w trąbie, my natomiast wraz z grupką Czechów z osłupieniem oglądamy to żenujące przedstawienie.

Po czeskiej stronie prawdziwa zima. Widoki przednie: na głęboką dolinę Morawy i jedno z ramion masywu. Słonik to czeski symbol Śnieżnika. Żeby się szczęściło i by wrócić jeszcze w te strony, należy go pogłaskać po trąbie lub złożyć na tej trąbie całusa. Siadać na grzbiecie nie trzeba. Skąd w ogóle taka rzeźba w takim miejscu? Stanęła tu w 1932 roku za sprawą grupy niemieckich artystów, którzy spotykali się w położonym tuż obok schronisku (dziś zostały po nim tylko ruiny). Symbolem grupy, zwanej Jescher, był właśnie słoń — jescher to podobno fonetyczny zapis odgłosu, jaki wydaje słoń, kichając :-).

Wracamy na szczyt (można od słonika pójść dalej w dół za czeskimi znakami; wkrótce doprowadzają one do granicy i polskiego zielonego szlaku, którym można wrócić na Śnieżnik). Ostatnia chwila kontemplacji widoków i schodzimy do schroniska. Tam mościmy się, by wypić herbatę i podreperować siły małym co nieco. Po konsultacji z mapą decydujemy się zejść do Janowej Góry szlakiem narciarstwa biegowego. Liczymy na to, że droga będzie przetarta, co niestety się nie sprawdza. Wycieczkę kończymy w przemoczonych butach ze słońcem chowającym się za chmurami.

***
Zanim wyruszy się w Masyw Śnieżnika, warto zdobyć dobrą mapę tych terenów z zaznaczonymi szlakami gminnymi, rowerowymi i narciarstwa biegowego. Tych dodatkowych szlaków jest tu naprawdę dużo, a co ważniejsze, pozwalają one komponować bardzo różnorodne wycieczki, często z dala od tłumów. Polecam mapę tych terenów wydaną na zlecenie gminy Stronie Śląskie. Można ją dostać za darmo w Centrum Edukacji, Turystyki i Kultury w Stroniu Śląskim, które mieści się w budynku stacji kolejowej.

13 listopada 2016

BESKIDZKI KOŚCIELEC, czyli jesienny off-road

Lipowa Ostre — Kościelec — rozdroże szlaków pod Malinowską Skałą — Lipowa Ostre | wariant dłuższy dodatkowo Malinowska Skała — Skrzyczne
(szlaki: bez szlaku — żółty | wariant dłuższy dodatkowo zielony — niebieski)

czas przejścia: 4 | 6 godzin    suma podejść: 500 | 800 m    dystans: 12 | 16 km    trudność: * | **     infrastruktura: wariant dłuższy schronisko na Skrzycznem

Tatrzański Kościelec tak mocno zapadł nam w pamięć, że postanowiliśmy poodwiedzać jego beskidzkich kuzynów. W naszej okolicy są co najmniej dwa szczyty o takiej nazwie — w Beskidzie Śląskim i Małym. Na pierwszy ogień poszedł Kościelec położony w Beskidzie Śląskim. Nie wiedzie na niego żaden szlak, ale góra jest łatwo dostępna, szeroka droga, a potem wąska ścieżyna bez trudu wyprowadzają na wierzchołek. Nie trzeba przedzierać się przez chaszcze, nie trzeba GPS ani kompasu, wystarczą mapa i chęci. Mamy i jedno, i drugie, w słoneczną październikową niedzielę wybieramy się więc w odwiedziny.

Naszą off-roadową wyprawę zaczynamy z OSTREGO, przysiółka LIPOWEJ. To popularne miejsce turystyczne. Można stąd wyruszyć na miły bezproblemowy spacer Doliną Zimnika, powędrować dalej na Malinowską Skałę lub Skrzyczne albo zdobyć… Kościelec. Przy końcowym przystanku pekaesów, tuż przed wylotem doliny, znajduje się spory parking. Okolica jest urokliwa, od wiosny do jesieni można tu spotkać mnóstwo spacerowiczów i rowerzystów, miejsca postojowe szybko się więc zapełniają. Co ciekawe, Doliną Zimnika wcale nie płynie potok Zimnik, a potok Leśnianka, nie znalazłam jednak odpowiedzi, dlaczego dolina nazywa się właśnie tak. Niektórzy twierdzą, że dawniej potok zwał się Zimnik i stąd nazwa, ale żadne wiarygodne źródła tego nie potwierdzają :-).

Leśnianka spływa między masywami Skrzycznego i Ostrego, wcinając się głęboko w podłoże i odsłaniając
liczne progi i bystrza. Woda w potoku jest podobno krystalicznie czysta, tak przynajmniej twierdzą
w żywieckim browarze, który specjalnym rurociągiem transportuje ją do swojego zakładu.

Dolina ma zresztą jeszcze jedną tajemnicę, przynajmniej dla mnie. Po kiego licha poprowadzono jej dnem asfaltówkę, która potem serpentynami, już jako wygodna szutrówka, wspina się na zbocze Zielonego Kopca i Malinowskiej Skały? Do zwózki drewna tak dobra nawierzchnia nie jest potrzebna (ostatnio pięknie ją nawet odnowiono), do schroniska na Skrzycznem daleko, zresztą droga tam nie dociera, zawraca sporo przed grzbietem w dolinę… Jedyny plus, że zamknięto ją dla ruchu samochodowego, bo o tym, że psuje krajobraz chyba nikogo nie muszę przekonywać.

Aby jak najkrócej wędrować mało sympatycznym asfaltem, postanawiamy zejść nad potok i pójść jego brzegiem, tak jak prowadzi tutejsza ścieżka przyrodniczo-edukacyjna. Rozpoczyna się ona na parkingu obok leśniczówki. Jej znaki właściwie nie istnieją, całkowicie zniszczały, trudno się jednak zgubić, tablice i wyraźna dróżka wskazują, którędy maszerować. Kilometr dalej wychodzimy na asfalt i kilka minut później wraz z żółtym szlakiem dochodzimy do mostu nad potokiem Malinowskim. Zaraz po jego przekroczeniu, przed dojściem do budynku leśniczówki żegnamy szlak oraz asfalt i odbijamy w prawo, w szeroką wygodną leśną drogę. Natychmiast robi się bajkowo. Drzewa w jesiennych barwach, liście szeleszczące pod nogami i jak okiem sięgnąć — nikogo.

Kolory na zdjęciu nie zostały podkręcone, tak naprawdę było :-) Feeria barw…

Droga na Kościelec prowadzi początkowo ostro w górę przez las. Dość szybko pojawiają się widoki, najpierw prześwity między drzewami, potem coraz rozleglejsze kadry. Wyżej, jak w całym Beskidzie Śląskim, drzewa częściowo uschły, odsłaniając krajobrazy. Sterczących kikutów właściwie nie ma, w całym paśmie prowadzi się aktywną wycinkę chorego drzewostanu. Wyręby porasta trawa i podrastające drzewka. Po półtorej godzinie wędrówki wychodzimy na przyjemne wypłaszczenie. Zaskakuje nas piękno okolicy: jest nie tylko odludnie, lecz także nieco dziko, perspektywę zamyka na wprost wyniosła kopuła Kościelca, z prawej — Skrzyczne ze swoim masztem radiowym, a z lewej — pasmo Magurki Radziechowskiej. Postanawiamy zrobić sobie mały popas, by nacieszyć oczy nietypowymi, bo nieosiągalnymi ze znakowanych szlaków widokami.

Niezwykłe kolory drzew, które się ostały, gołe połacie stoków i każdemu znany maszt —Skrzyczne (↑)
oglądane od mało znanej strony. A przed nami Kościelec (↓) w równie pięknej jesiennej szacie.

W dalszą drogę ruszamy zarośniętą trawami malowniczą dróżką. Tuż przed szczytem prowadzi nas już wąska ścieżyna, ginąca tu i ówdzie w chaszczach. KOŚCIELEC (1022 m n.p.m.) nas nie rozczarowuje — pełno na nim większych i mniejszych skałek, a sam wierzchołek wieńczy potężna wychodnia o wysokości kilkunastu metrów. Podobno jest ona często odwiedzana przez amatorów wspinaczki, dziś jednak nie ma tu nikogo, szczęk żelastwa (ależ nie, nie jestem uszczypliwa) nie zakłóca ciszy. Według przewodnika nieco poniżej szczytu, na wschodnim stoku góry, można podziwiać wychodnię z oknem skalnym. To jedyne takie okno w Beskidzie Śląskim, nie zamierzamy jednak specjalnie go szukać. Rozsiadamy się natomiast na kolejny popas, bo na wierzchołku ktoś przygotował sympatyczne miejsce na ognisko. A pogoda jak marzenie. Pół godziny później ruszamy dalej. Z dużym ociąganiem, Kościelec okazuje się niezwykle malowniczą miejscówką.

Kamienie i skałki pod szczytem Kościelca (↑). Wierzchołek tworzy potężna wychodnia (↓). Bez trudu da się
ją zdobyć od wschodniej strony, na jej wierzchowinie ktoś przygotował wygodne miejsce na ognisko.

Zejście z Kościelca nie nastręcza żadnych trudności, wyraźny leśny trakt w 10 minut doprowadza do żółtego szlaku. Tu chwila narady: czy kończymy wycieczkę, wracając do Doliny Zimnika za żółtymi znakami, czy kontynuujemy wędrówkę na Malinowską Skałę i Skrzyczne, by zejść do samochodu niebieskim szlakiem? Zdobycie Kościelca wraz z postojami zajęło nam 3 godziny, powrót do doliny to kolejne 1,5 godziny, dłuższa opcja oznacza co najmniej 2,5 godziny dreptania i powrót w już zapadającym zmroku. To może być ostatni tak piękny weekend tej jesieni, tydzień wcześniej byliśmy jednak i na Malinowskiej Skale, i na Skrzycznem. Wawkowi wyraźnie nie chce się ponownie wędrować dopiero co przebytą trasą. Zapada więc decyzja o powrocie w dolinę za żółtą farbą. Jestem rozczarowana, sama oczywiście powędrowałabym na Skrzyczne. Gorąco zresztą do tego zachęcam, jeśli kiedyś wyruszycie na tę wycieczkę. Będzie megawidokowo.

Żegnamy Kościelec i jego piękne widoki… Przez całą wędrówkę na szczyt nie spotkaliśmy nikogo.

Beskidzki Kościelec, mimo że o tysiąc metrów niższy od swojego tatrzańskiego kuzyna, bardzo nam się podobał. A sama wyprawa okazała się wręcz wymarzona na jesienną porę. Niezbyt długa, w bajkowych kolorach i ze wspaniałymi widokami… Nie da się ukryć, że bezszlakowa wędrówka oferuje znacznie więcej przeżyć niż tuptanie szlakiem. Nie tylko dlatego, że jest jakąś namiastką przygody, brnięciem w nieznane. Tereny położone obok utartych turystycznych szlaków zapewniają samotność, a im częściej człowiek przebywa w górach, tym bardziej szuka odludnych klimatów. Przynajmniej my tak mamy.

Moja pierwsza w życiu panorama :-). Widok z wypłaszczenia pod szczytem Kościelca.

14 października 2016

TRÓJSTYK Z GIROVĄ w tle, czyli czeski Beskid Śląski

Jaworzynka Trzykatek — Trójstyk — Hrčava — Komorovský grúň — Girová — Jaworzynka
(szlaki: żółty — czerwony — żółty — zielony)

czas przejścia: 5 godzin    suma podejść: 600 m    dystans: 15 km    trudność: *
infrastruktura: bary w Hrčavie, schronisko na Girovej

Dni stają się coraz krótsze i nasze wycieczki też. W październikową sobotę wybraliśmy się na półdniową trasę wokół Trójstyku z przejściem do Czech. Niewymagająca pętelka prowadzi w dużej mierze asfaltowymi drogami, ale ruch jest tu znikomy, a właściwie go nie ma. Część bardziej górska — dojście do Girovej — wiedzie ładnym lasem. Latem w okolicy Trójstyku bywa tłoczno, niewysokie wzniesienia i ładne widoczki przyciągają rodziny i emerytów. Dlatego warto zrobić tę wycieczkę po sezonie. Kapryśna jesienno-zimowa aura sprawia, że na szlakach jest pusto. Masyw Girovej, zaliczany jeszcze do Beskidu Śląskiego, leży całkowicie po stronie czeskiej. Szczyt nie pretenduje do miana atrakcji, jest na to zbyt niski i położony w zbyt mało interesującym miejscu. Paradoksalnie stanowi to o jego uroku. Nasz sobotni spacer do cichego schroniska, z kolorowymi liśćmi pod nogami i w drobnej mżawce to wędrówka po krainie samotności i łagodności.
głęboka jesień
na wpół naga brzoza
w pełni żółta
[Rafał Zabratyński]
Na trasę wyruszamy z JAWORZYNKI, a dokładniej z jej przysiółka TRZYKATEK. Przy końcowym przystanku autobusowym znajduje się mały parking. Zostawiamy tu samochód i za znakami żółtego szlaku wąską asfaltówką z zakazem ruchu w 15 minut docieramy do TRÓJSTYKU, czyli miejsca styku trzech granic: Polski, Czech i Słowacji. Zanim wszystkie trzy państwa przystąpiły do układu z Schengen, co nastąpiło w 2007 roku, działało tu potrójne pieszo-rowerowe przejście graniczne. Dziś miejsce jest atrakcją turystyczną. Dokładny punkt zbiegu trzech granic znajduje się w głębokim korycie potoku. Kilkanaście merów od niego w każdym państwie ustawiono granitowe obeliski. Są też wiaty i ławki, a po polskiej stronie buduje się karczma.

Tego drewnianego mostku (↑) na Trójstyku już nie ma. Aby przejść na Słowację, trzeba ostrożnie zejść nad strumyk, przekroczyć go i wdrapać się na górę po drugiej stronie. Strumień płynie (albo i nie, latem czasem wysycha :-) w głębokim parowie, jest więc z tym trochę zabawy. W zamian z bliska można podziwiać miejsce dokładnego styku granic (↗). Strumień po polskiej stronie nosi nazwę Wawrzaczowy Potok, po czeskiej — Kubankowski Potok, a na Słowacji zwany jest Potokiem Gorylów.

Nie zbawiamy długo na Trójstyku, odwiedziliśmy to miejsce rok temu, niewiele się zmieniło, zniknął tylko drewniany mostek przerzucony niegdyś przez potok na stronę słowacką. Ponoć zgnił i groził zawaleniem. Został rozebrany, a gmina czeka na pieniądze z Unii, by wystawić coś solidniejszego. Wracamy 100 metrów do żółtego szlaku i przechodzimy wraz z nim na czeską stronę. Kiedy przekraczamy granicę, nie wiemy, asfaltówka wije się między domami i nie wiedzieć kiedy, znajdujemy się już po drugiej stronie. A nawet trzeciej, słupki graniczne nie mogą się zdecydować, czy to Słowacja, czy Czechy — pas czeskiej ziemi, niczym wystawiony paluch, wcina się tu między Polskę a Słowację, powodując międzynarodowe zawirowania.

W krajobrazie dominuje nowoczesny most po stronie słowackiej. Dziwne, dobrze wpisuje się w okolicę.

Początkowo pogoda nam sprzyja: jest zimno, ale raczej słonecznie. Z każdą minutą przybywa jednak chmur. Co wyższe okoliczne wzniesienia mają ośnieżone czubki. Schodzimy łagodnie w kierunku zabudowań Hrčavy, po polsku Herczawy. To ciekawa wioska. Niegdyś była częścią Jaworzynki, po podziale Śląska Cieszyńskiego w 1920 roku przypadła Polsce, ale na prośbę mieszkańców cztery lata później Liga Narodów dokonała korekty granic i przekazała ją Czechosłowacji. Z tym przekazaniem wiąże się powstanie najciekawszego obiektu Hrčavy — drewnianego kościółka św. św. Cyryla i Metodego (czes. Kostel svatého Cyrila a Metoděje). Gdy wieś znalazła się w Czechosłowacji, mieszkańcy nie mogli już korzystać ze świątyni w Jaworzynce, musieli wznieść własną. Kościół zbudowano w najwyżej położonym miejscu wsi. Architekturą nawiązuje do miejscowych tradycji budownictwa drewnianego — budynek nakryto niezwykle stromym dachem, a malutkie okienka ozdobiono zielonymi obramowaniami.

Kościół zbudowano w 1936 roku. Dźwięk jego dzwonu jest słyszalny w trzech państwach :-).
Do granicy Polski jest stąd w linii prostej 540 metrów, do słowackiej — 450 metrów.

Wędrujemy bitą drogą, podziwiając widoki na polską stronę. W oddali wznosi się Ochodzita i Tyniec, bliżej Wawrzaczów Groń — wszystkie trzy doskonałe punkty widokowe. Zabawne patrzeć tak na nie zza miedzy. Kiedy docieramy do przysiółka Na Dilku, panorama robi się szersza — przy dobrej pogodzie można stąd podziwiać po polskiej stronie Baranią Górę i Kiczory, po czeskiej pasmo Ropicy i Girovą, a po słowackiej Javorniki, Kysucke Beskidy i Małą Fatrę. Szare mleko wiszące na horyzoncie sprawia, że nasze estetyczne wrażenia ograniczają się tylko do najbliższych wzniesień. Opuszczamy żółty szlak i za czerwonymi znakami zaczynamy podejście na niewybitny KOMOROVSKÝ GRÚŇ (732 m n.p.m.), a z niego na GIROVĄ (839 m n.p.m.). Kamienisty leśny dukt spokojnie zdobywa wysokość. Żadnego większego wysiłku, ot spacer w pięknych okolicznościach przyrody. Teraz widoków już nie ma, czasem gdzieś między koronami drzew migną na horyzoncie jakieś pagóry.

Jesień i zima… Czeska krowa na zielonej trawce, polski Tyniec i Ochodzita z ośnieżonymi czubkami (↑).
Girová jeszcze nie daje się zimie (↓), przynajmniej kiedy patrzy się na nią z pewnego oddalenia.

Chata Gírová, czyli tutejsze schronisko turystyczne, wita nas tak przejmującą ciszą, że zastanawiamy się, czy jest w ogóle otwarta. Jest. W malutkiej jadalni kilka stołów, włączony telewizor i chatar urzędujący za barem. Można płacić w złotówkach, zamawiamy więc po zupie i herbacie. Na dworze zrobiło się nieprzyjemnie, pada, ciepło jadalni rozleniwia. Zjawiają się kolejni turyści, Słowacy. Klimat domowy — ciche rozmowy i szumiący w tle telewizor, który nie przeszkadza, bo fonię ustawiono na nieabsorbujące pomruki. Atmosfera o tyle górska (pomijając telewizor), że bez jazgotu i rejwachu, tak charakterystycznego dla polskich schronisk.

Na chwilę słońce przedziera się przez chmury. Chata Girova to oaza spokoju.

Chata znajduje się 50 metrów poniżej szczytu Girovej. Dojście szeroką, stromą i śliską ścieżką na wierzchołek zajmuje dosłownie trzy minuty. Czy warto? Trzy minuty to nie wieczność, a zaliczenie szczytu dla wielu ma znaczenie. Girová nie oferuje jednak spektakularnych widoków. Jest wprawdzie tablica opisująca tutejszą panoramę (podobno widać stąd małofatrzański Rozsutec, notabene ukochaną górę Wawka) i ławki do podziwiania krajobrazu, ale to chyba pozostałość po dawnych czasach. Niegdyś wierzchołek był łysy, drzewa jednak odrosły i z roku na rok stają się wyższe, ograniczając widoczność do przecinki, którą prowadzi dojście na szczyt.

Na szczycie Girovej trochę zimowo. Słońce znów schowało się za chmury. Idzie kolejny deszcz.

Ze schroniska warto podejść do Diabelskiego młyna, czyli piaskowcowych skał, w których odkryto kilka niewielkich jaskiń. Čertův mlýn znajduje się na południowym zboczu Girovej, około 150 metrów od chaty, dojście wskazują czerwone kropki malowane na drzewach. Tablica przy schronisku informuje, że Girová to góra rozsławiona przez legendy. Jedna z nich głosi, że to właśnie w skałach Diabelskiego młyna Ondraszek ukrył swój wielki skarb. Zrabował go jednemu z lanckorońskich Żydów, a ponieważ ten nie oddał pieniędzy łatwo, rozeźlony zbójnik ściął mu głowę i niczym wojenne trofeum schował wraz ze skarbem. Duch Żyda do dziś strzeże majątku, a w skałach i jaskiniach ukazuje się wędrowcom jego głowa. Według innej legendy, Girová nazwana została od imienia zbójnika Jury (po morawsku Gira), który ukrywał się tu po śmierci Ondraszka.

Kamienie, zapadliska, skały… Diabelski młyn roztacza aurę tajemniczości.

Rozpadało się na dobre, czas wracać. Do przysiółka Na Dilku czeka nas ta sama droga, którą przyszliśmy na Girovą. Kiedy wychodzimy na otwartą przestrzeń, las nie chroni już przed całkowitym zmoknięciem. Do Jaworzynki mamy jednak tylko 2,5 kilometra. Na kolejnym rozdrożu szlaków wybieramy znaki zielone i spokojną asfaltówką w pół godziny dochodzimy przez osiedla Klimasy i Wawrzacze do samochodu. Kto by pomyślał, że tak mało atrakcyjna na mapie wycieczka, okaże się tak sympatyczna?

5 maja 2016

MOGIELICA, góra samobójców

Słopnice Królewskie — Przełęcz Rydza-Śmigłego Mogielica Słopnice Królewskie; dodatkowo cmentarze z czasów I wojny światowej w okolicy Limanowej (nr 368 i 369)
(szlaki: zielony żółty; do cmentarzy: niebieski)

czas przejścia: 3,5 godziny | z cmentarzami 5 godzin    suma podejść: 600 m | 700 m
dystans: 9,5 km | 11 km    trudność: *
   infrastruktura: brak

Beskid Wyspowy to wciąż kraina przez nas nieodkryta. Z Bielska-Białej niby blisko, ale zawsze jakoś nie po drodze. W majowy weekend postanowiliśmy nadrobić zaległości i zdobyć Mogielicę (1170 m n.p.m.), najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego. Poszliśmy na łatwiznę, wyznaczyliśmy trasę niedługą, wszystko dlatego, że chcieliśmy jeszcze odwiedzić cmentarze z okresu I wojny światowej. Jest ich w Beskidzie Wyspowym sporo, a my jesteśmy nimi urzeczeni od czasu wyprawy w Beskid Niski. Długo nie chciano pamiętać o tych żołnierskich grobach, mogiły zdążyły zniszczeć i zarosnąć, kamienne mury rozpaść się, a drewniane krzyże spróchnieć… Od kilku lat ratuje się to, co ocalało. Warto odwiedzać te miejsca, by w ciszy i spokoju pokontemplować góry i zadumać się nad człowieczym losem.
Zostanie tyle gór ile udźwignąłem na plecach
Zostanie tyle drzew ile narysowało pióro
Ja tylko zniknę w starym lesie bukowym
Tak jakbym wrócił do siebie | Po prostu wrócę do domu
[Jerzy Harasymowicz Zostanie tyle gór] 
Z PRZEŁĘCZY RYDZA-ŚMIGŁEGO wiedzie jedna z najpopularniejszych tras na Mogielicę — krótka, z dwoma ładnymi halami widokowymi po drodze. Sama przełęcz to miejsce o znaczeniu historycznym — w grudniu 1914 roku doszło tu do potyczki (zwycięskiej) między oddziałem polskich legionistów pod dowództwem Edwarda Rydza-Śmigłego a szwadronem kawalerii rosyjskiej. O tym wydarzeniu i o osobie marszałka przypomina drewniany krzyż oraz kamienny obelisk. Pomnik sam w sobie nie jest interesujący, znacznie ciekawsze są widoki, jakie rozpościerają się z przełęczy. Przy dobrej pogodzie da się stąd podziwiać wzniesienia Gorców, Babią Górę, Ćwilin oraz Śnieżnicę. Wygodna asfaltówka, którą można się dostać na przełęcz od strony Słopnic, została ukończona w 2010 roku. Na niektórych mapach, na przykład na naszej, wciąż figuruje ona jako gruntówka.

Beskidy lubią stroić się w kapliczki,
a Beskid Wyspowy jest chyba ich rajem. Kapliczki
zachwycają tu różnorodnością i kolorami. Ta, otoczona
kępą drzew, stoi na Przełęczy Rydza-Śmigłego.
Zielony szlak, którym mieliśmy wdrapywać się na Mogielicę, nazwano imieniem Leopolda Węgrzynowicza, działacza społecznego, który propagował kulturę ludową z obszaru Beskidu Wyspowego oraz walory krajoznawcze pasma. Węgrzynowicz mieszkał w niedalekiej Dobrej, skąd zielony szlak startuje, prowadząc w pierwszej kolejności przez urokliwy Łopień. Jeszcze w domu nastawiliśmy się na mały tłum turystów na trasie — w końcu czego można się spodziewać w długi majowy weekend na najwyższym szczycie pasma zdobionym wieżą widokową? Na szczęście Beskid Wyspowy wciąż nie należy do obleganych gór, rzeczywistość okazała się więc całkiem znośna. Niewielki tłum czekał na nas dopiero pod wieżą (dociera tu kilka szlaków), przed i po tej atrakcji było raczej cicho i samotnie.

W drodze na Mogielicę: polana Mocurka z malutkim szałasem pasterskim. W Beskidzie Wyspowym wciąż wypasa się owce, ale kierdele nie są duże. Podobno, bo owiec nie spotkaliśmy, na tej hali latem skubią sobie trawę.

Według oznakowań z przełęczy na Mogielicę idzie się 2,5 godziny. To czas bardzo zawyżony albo po prostu pomyłka. Nam w raczej niespiesznym tempie podejście zajęło 1,5 godziny. Na trasie jest kilka stromych podejść, ale taki urok Beskidów, zwłaszcza Wyspowego: góry niewysokie, jednak przewyższenia do pokonania znaczne. Jeden z takich ostrzejszych fragmentów wyprowadza na Polanę Wyśnikówkę malowniczo położoną tuż pod szczytem Mogielicy.To nie tylko świetny punkt widokowy, ale też doskonałe miejsce na odpoczynek. Można rozłożyć się na trawie i patrzeć w stuporze zachwytu przed siebie. Po wojnie na polanie wypasano owce, dziś jednak hala nie jest użytkowana i powoli zarasta.

Pogoda się psuje, a mimo to nie chce się stąd odchodzić…

Z Polany Wyśnikówki na Mogielicę i jej wieżę jest dosłownie 15 minut drogi. Na zalesioną kopułę prowadzi wąska, malownicza ścieżka. Wkraczamy na teren rezerwatu przyrody Mogielica i warto zachować tu ciszę. Wrzaski dzieci (niestety także ich rodziców) do gór nie pasują, tworzą okropny dysonans, a w rezerwacie są zwyczajnie zabronione. Kopuła Mogielicy, na której zachował się naturalny bór górnoreglowy (jedyne takie miejsce w Beskidzie Wyspowym), to siedlisko wielu rzadkich gatunków ptaków, przede wszystkim głuszca. Gniazdują tu także dzięcioły trójpalczaste i białogrzbiete, sóweczki, włochatki, czeczotki, zalatują puszczyki i puchacze, orliki krzykliwe oraz orły przednie. To jedynie wycinek z długiej listy skrzydlatych gości, naukowcy naliczyli tu niemal tyle samo gatunków ptaków co w Gorczańskim Parku Narodowym. Jeśli zachowamy ciszę, niektóre z nich zapewne usłyszymy, a przy odrobinie szczęścia i uwagi może nawet zobaczymy. Obcowanie z przyrodą nabiera wtedy zupełnie innej jakości.

Wieża na Mogielicy jest bliźniaczo podobna do tej
na Radziejowej w Beskidzie Sądeckim. Przy
dobrej pogodzie widać z niej oczywiście Tatry.
Spektakularne są wschody i zachody słońca.

Wieżę widokową na MOGIELICY postawiono w 2008 roku wbrew przyrodnikom, ale ku wielkiemu zadowoleniu okolicznych gmin, które oczami wyobraźni już widziały rzesze turystów w regionie i szybki napływ gotówki. Niedzielnych spacerowiczów rzeczywiście przybyło (jest w końcu konkretny cel wycieczki :-), ale czy wydają oni pieniądze w okolicy? Wątpię, skoro przez tyle lat nie powstał nawet żaden zajazd czy bar na przełęczy. Zostawiając te dywagacje na boku, trzeba przyznać, że 20-metrowej wysokości wieża zapewnia wspaniałe widoki. Z mniejszymi dziećmi lepiej na nią nie wchodzić — schody, ba, to właściwie drabiny — są strome, kiepsko zabezpieczone po bokach, niebezpieczne. Nazwa szczytu, przynajmniej dla mnie, kojarzy się z mogiłą. Jak się okazuje, ma to swoje uzasadnienie. W dawnych czasach, kiedy kościół nie zgadzał się, by na cmentarzach chowano ludzi, którzy zeszli z ziemskiego padołu w nienaturalny sposób (czytaj: na własne życzenie), zwłoki samobójców wywożono podobno na stromy północny stok Mogielicy i zostawiano na pastwę wilków i ptaków. W ten sposób królowa Beskidu Wyspowego została ochrzczona „górą mogił", czyli Mogielicą.

Widok na Taterki z wieży na Mogielicy. Zaraz lunie...

Czas pomyśleć o zejściu. Zaplanowaliśmy go szlakiem żółtym do Słopnic, tak by zatoczyć kółko i bez problemu wrócić do samochodu zaparkowanego gdzieś przy polnej drodze. Większość stron internetowych twierdzi, że najpiękniejsze panoramy roztaczają się z Hali Stumorgowej, która zajmuje południowo-zachodni grzbiet Mogielicy. Tym razem postanowiliśmy jednak na tę polanę nie schodzić, choć ze szczytu to pięć minut drogi. Wszystko po to, by mieć pretekst do bardziej wymagającego zdobycia Mogielicy z Lubomierza (czas pokaże, czy wybieg ten przyniesie zamierzony efekt :-). Opuszczając gwarny szczyt, zaszliśmy natomiast pod krzyż papieski. Rozciąga się spod niego ładna panorama Pasma Radziejowej, Gorców i Tatr Wysokich. Gwarna wycieczka grillująca (!) kiełbaski, szybko nas jednak stamtąd wygoniła.

Reprezentacyjny cmentarz wojenny okręgu limanowskiego — nr 368. Zaprojektował go kapitan
Gustav Ludwig, po wojnie znany architekt monachijski. Znajdują się tu groby żołnierzy austriackich
i rosyjskich. Nagrobki żołnierzy austriackich zwieńczone są żeliwnym krzyżem, żołnierzy rosyjskich — krzyżem podwójnym, prawosławnym.

Żółty szlak do Słopnic okazał się bezproblemowy, ale też mało widokowy. Kogo czas nie goni, może po drodze odbić do miejsca katastrofy niemieckiego samolotu Heinkel. Rozbił się on na zboczach Mogielicy w styczniu 1944 r. Dojście wskazują biało-czerwone kwadraty ścieżki dydaktyczno-historycznej, która przecina żółty szlak. Sami darowaliśmy sobie oględziny tego miejsca i godzinę później mknęliśmy już do Limanowej. Postanowiliśmy odwiedzić CMENTARZ WOJENNY NR 368 — reprezentacyjny obiekt okręgu limanowskiego upamiętniający walki o wzgórze Jabłoniec. To jeden z najokazalszych cmentarzy zachodniogalicyjskich, ładnie położony, choć przez bliskość miasta i wypielęgnowanie z mało nostalgicznym klimatem. Pomnik główny to okazała ośmioboczna kaplica, która przywodzi na myśl florencką Santa Maria del Fiore.

Cmentarz wojenny nr 369. Założono go na początku 1915 roku, zaraz po ustaniu walk w okolicy Limanowej.

Na kolejnym wzgórzu znajduje się CMENTARZ WOJENNY NR 369. Z Jabłońca można do niego dotrzeć niebieskim szlakiem. Znaki wiodą głównie asfaltem, ale warto wyruszyć w tę wędrówkę, bo cmentarz na Golcowie należy do najpiękniejszych w okolicy Limanowej. Niby to tylko kilka zmurszałych nagrobków otoczonych prostym ogrodzeniem, ale skromność założenia, oddalenie od zabudowań i malowniczy widok na góry chwytają za serce. Zapatrzeni w krajobraz i dawne dzieje spędzamy tu sporo czasu. Powrót jest cichy.

13 stycznia 2015

HROBACZA ŁĄKA szlakiem papieskim z Kóz

Kozy — kamieniołom Jarmarczy Groń Hrobacza Łąka przełęcz U Panienki Kozy
(szlak papieski czerwony żółty)

czas przejścia: 4 godziny    suma podejść: 500 m    dystans: 9 km    trudność: *
infrastruktura: schronisko na Hrobaczej Łące

Swego czasu był to ulubiony szlak naszego syna, meldowaliśmy się przy krzyżu na Hrobaczej co najmniej raz w miesiącu. Nie był to żaden wyczyn, mieszkamy na stokach tej góry, jej zalesiona kopuła zagląda nam do okien i codziennie kusi do kolejnych odwiedzin (znamy takich, co na Hrobaczej są co tydzień, traktując wyjście do schroniska jako niedzielny spacer :-). Trzeba przyznać, że dla dzieci ta wycieczka jest szczególnie atrakcyjna. Podczas wędrówki dużo się dzieje, czyli nie jest nudno. Podziwiamy kamieniołom, jeziorko, krzyż milenijny oraz kapliczkę, no i jest wizyta w schronisku, w dodatku nietypowym (o czym dalej), a nawet miejsca tajemnicze (o czym też dalej). Choć trasę tę przemierzyliśmy niezliczoną ilość razy, we wszystkich porach roku, na mnie zawsze największe wrażenie robi ona jesienią. Miedziane połacie lasu, liście wirujące w powietrzu i mgły snujące się po okolicy nadają wówczas krajobrazowi nieco bajkowy charakter. Do tego powietrze przyprawione ostrymi nutami, z wszędobylskim zapachem dymu, który nie pozostawia złudzeń, że zima tuż-tuż… Właśnie dla takich klimatów bez żalu zostawiłam za sobą ogromne miasto.
Góry wskazują kierunek
podają rytm i rym
[Jerzy Harasymowicz Prosto]
Szlak papieski — oznaczony żółtym krzyżem — zaczyna się przy kościele w Kozach. Najlepiej darować sobie pierwsze dość nudne 3 kilometry (idzie się przez wieś) i podjechać samochodem do KÓZ GÓRNYCH. Zaparkować można przy końcowym przystanku pekaesu w pobliżu kamieniołomu. Szlak wąską asfaltówką prowadzi stamtąd do kaplicy Matki Bożej Różańcowej, zwanej Panienką. Ufundowała ją jedna z koziańskich rodzin na początku XX wieku. Trzy razy w roku (3 maja, 15 sierpnia oraz w pierwszą niedzielę października) przybywają tu tłumnie pielgrzymi i odprawiana jest msza święta. Przy kaplicy znajduje się źródełko — według niektórych mieszkańców wsi jego woda leczy z różnych dolegliwości, a przede wszystkim pomaga doczekać się potomka ;-). Cudownych źródełek jest zresztą w okolicy więcej, kto chce i się nie boi, może sprawdzić na sobie ich działanie.

Zabawa aparatem ;-) Specjalnie przerysowane, ale jesienią kolory w kamieniołomie są naprawdę oszałamiające. Zbiornik to stare wyrobisko, którego misę wypełniła woda opadowa. Na wierzchołek widocznej odkrywki można się dostać szeroką gruntówką zaczynającą się w pobliżu jeziorka. Przyznam,
że niechętnie tam wchodzę, zwłaszcza z dzieckiem. Osypująca się krawędź nie jest niczym zabezpieczona,
a przepaść przerażająca. Moja wyobraźnia galopuje.

Zaraz za kaplicą znaki żółtego krzyża zagłębiają się w las i zaczynają dość ostro piąć się stokiem. Wyjście na platformę KAMIENIOŁOMU zajmuje niecały kwadrans. Rozpościera się stąd wspaniała panorama, widać całe Pogórze Śląskie: Bielsko-Białą, Jezioro Goczałkowickie, Pszczynę, Tychy, Oświęcim, Kęty… O zmierzchu, kiedy w dole zaczyna migotać tysiące świateł, miejsce zdaje się magiczne. Nie wiadomo dokładnie, kiedy rozpoczęła się eksploatacja kamienia budowlanego w Kozach, pierwsze wzmianki o tym procederze pochodzą z 1880 roku. Początkowo wyrobisko znajdowało się nieco dalej, nad Kozami Małymi (tzw. stary kamieniołom, dziś niemal całkowicie zarośnięty), dopiero około 1910 roku zaczęto wydobywać urobek z miejsca, w którym się znajdujemy. Pod koniec XIX wieku utworzono we wsi austriacki obóz jeniecki dla żołnierzy armii włoskiej i część Włochów zatrudniono jako kamieniarzy. Dziś wyrobiska ukochali sobie crossowi motocykliści i niemal w każdy weekend z lubością je rozjeżdżają.

Dla usprawnienia pracy w kamieniołomie wybudowano kolejkę linową — wagoniki transportowały kamień do stacji PKP w Kozach, gdzie znajdowała się ładownia i magazyny. W latach 70. XX wieku linię zlikwidowano i zastąpiono transportem samochodowym, a 20 lat później eksploatację wstrzymano całkowicie. Dziś o złotych latach kamieniołomu przypominają tylko mało estetyczne, betonowe pozostałości po kolejce.

Na terenie kamieniołomu oznakowanie szlaku papieskiego nie jest najlepsze. Znaki rozmieszczono sporadycznie, są też częściowo zatarte. Niby trudno się zgubić, ale… Trzeba przejść obok jeziorka, skąd otwiera się widok na górną część kamieniołomu, a potem skierować się nieco w lewo, by po chwili dotrzeć do wygodnej kamienistej dróżki, która powinna nas doprowadzić do leśnego szlabanu (jeśli doszliśmy do drugiego mniejszego wyrobiska, oznacza to, że wybraliśmy złą dróżkę :-). Za szlabanem szlak odbija ostro w prawo (idąc drogą ciągle prosto, po kwadransie dotrzemy do Wilczego Stawu — kilka słów o nim tu: klik) i zaczyna mozolnie zdobywać wysokość. Robi się stromo i męcząco. Dojście do czerwonego szlaku, biegnącego grzbietem pasma, trwa około godziny. To najtrudniejszy odcinek całej wycieczki. Prowadzi jednak tak pięknym lasem bukowym (zimą trudniej tę piękność zauważyć), że warto trochę się potrudzić. Wyżej dla ułatwienia podejścia, szlak poprowadzono zygzakami. Jest też chwila wytchnienia, wyrównania oddechu, kiedy znaki docierają do wyraźnej ścieżki trawersującej stok góry. Wędruje się nią — po płaskim — kilka minut. Przed II wojną światową tą właśnie leśną dróżką (która wiedzie z Porąbki aż do Straconki) mieszkańcy okolicznych wiosek, pokonując wiele kilometrów, zmierzali do pracy. W końcu odbijamy ostro w lewo i kolejną wąską ścieżką (tym razem fragmentem przedwojennego zielonego szlaku turystycznego) pniemy się na grzbiet góry.

Jeszcze zdjęcie czy już obraz... Ja z Wawrzyńcem na szlaku papieskim w bukowym lesie. Strój niezobowiązujący, ot wyszliśmy z domu na małą przebieżkę po lesie.

Docieramy do czerwonych znaków. Znajdujemy się w okolicy niewybitnego JARMARCZEGO GRONIA (777 m n.p.m.). Istnienie szczytu potwierdza mapa, ale żaden znany mi przewodnik po Beskidzie Małym o nim nie wspomina. Stąd na HROBACZĄ ŁĄKĘ (828 m n.p.m.) już blisko. Zalesionym grzbietem prowadzi nas wygodna, szeroka droga. Metalowy 35-metrowy krzyż wyrasta przed nami niemal niespodziewanie. Został wzniesiony przez mieszkańców okolicznych wsi w 2002 roku na pamiątkę 2000 lat chrześcijaństwa, wcześniej stała w tym miejscu wieża triangulacyjna. Na głazie obok umieszczono napis: Stat crux dum volvitur orbis, „Krzyż stoi tak długo, jak kręci się świat”. Kilka lat temu platforma u podstawy krzyża oferowała widoki na Kozy, Kęty i Czechowice, podrastające drzewa ograniczyły jednak widoczność niemal do zera. Sama konstrukcja nocą jest oświetlona i widoczna z daleka, nieraz wskazuje nam drogę do domu :-).

Mało kto wie, że hrobaczy krzyż stanowi jeden
z wierzchołków „krzyżowego” trójkąta równobocznego. Dwa pozostałe
to jubileuszowy krzyż w Starej Wsi oraz krzyż na Trzech Lipkach
w Bielsku-Białej. Wszystkie oddalone są od siebie
dokładnie o 11,5 kilometra. [fot. Wikipedia]

Żeby podziwiać prawdziwie piękną panoramę, trzeba spod krzyża zejść do schroniska i podejść na pobliską mu rozległą polanę. Roztacza się z niej wspaniały widok na kotlinę Soły i okalające ją szczyty. Doskonale widać Kiczerę, ścięty stożek Żaru, Jaworzynę, a po prawej Czupel i Magurkę Wilkowicką. Widnokrąg zamykają najwyższe wierzchołki Beskidu Żywieckiego: Babia Góra i Pilsko, między nimi przy idealnej widoczności odsłaniają się nawet Tatry. W okolicy ciągnie się pas okopów z czasów II wojny światowej: w obawie przed atakującą Armią Czerwoną Niemcy latem '44 roku wybudowali na terenie Śląska system fortyfikacji tak zwanej linii b2. Ciągnął się on również przez Beskid Mały. Samo SCHRONISKO również jest interesujące i jedyne w swoim rodzaju, bo… zakonne. Do tego warunki są w nim raczej spartańskie. Jeszcze do niedawna nie było światła, wodę do gotowania gospodarz przynosił ze studni, a nocujący turyści myli się w miednicy. Teraz jest bardziej ucywilizowanie, podciągnięto wodociąg, prąd płynie z sieci energetycznej, dom zachował jednak klimat starych czasów. Przysadzista drewniana bryła, pamiętająca czasy Peerelu boazeria na ścianach, no i niezwyczajne w górskich schroniskach religijne dewocjonalia (ach, te powtykane tu i ówdzie kiczowate obrazki!). Bufetowe menu jest ubogie, ale pożywne — dostaniemy jajecznicę, bigos, fasolkę lub grochówkę i oczywiście herbatę. Można też przenocować. Niestety, choć schronisko należy do księży palotynów, sprzedaje się w nim piwo, a w jesienno-zimowe niedziele natkniemy się na stałych bywalców urządzających tu sobie popijawy. Bez żenady raczą się przyniesioną przez siebie wódką, przy okazji głośno perorując o polityce. Dlatego najchętniej odwiedzamy Hrobaczą w tygodniu, kiedy panuje w niej prawdziwy święty spokój.

O tym, by na Hrobaczej Łące postawić schronisko myślano już w latach 20. XX wieku. Wówczas żywieckiemu oddziałowi PTT nie udało się jednak zakupić gruntu pod budowę obiektu. Na podszczytowej polanie stanął jednak dom, tyle że prywatny. Około 1935 roku zaczęło w nim działać prywatne schronisko, dzierżawione do II wojny światowej przez niemiecką organizację turystyczną Beskidenverein, a później przez PTTK. W latach 90. właściciel przekazał budynek Fundacji SOS Obrony Poczętego Życia prowadzonej przez palotynów. Odtąd nosi nazwę Domu Turystyczno-Rekolekcyjnego Hrobacza Łąka. Jedna z werand została przebudowana na kaplicę. [Zdjęcie z 2000 roku]

Z Hrobaczej Łąki szlak papieski (wspólnie ze znakami żółtymi i czerwonymi) prowadzi grzbietową drogą na przełęcz U Panienki. Ale zanim do niej dojdziemy, tam gdzie droga lekko odbija w lewo, miniemy nieco tajemnicze miejsce — usypane w formie kopca kamienie. W różnych bedekerach powtarza się informacja, że to grób E. Willmanna. Kim był i dlaczego pochowano go właśnie tutaj, o tym przewodniki milczą. Któregoś razu po powrocie z Hrobaczej Łąki postanowiłam spytać o kamienny kopiec w Towarzystwie Miłośników Historii i Zabytków Kóz. Według posiadanych przez Towarzystwo informacji, kopiec był grobem żołnierza Wermachtu, który zginął na początku 1945 roku w pobliskich okopach. Nie ma na to jednak pisemnych dowodów, a jedynie przekazy ustne. Nie wiadomo skąd wzięła się powtarzana wszędzie informacja o nazwisku poległego — jego personalia nie są znane. Kamienny kopiec usypano ponoć, żeby łatwo było odnaleźć miejsce pochówku po zakończeniu walk. Po wojnie Niemcy zamierzali dokonać ekshumacji, czy jednak do tego doszło, nikt nie wie. Prawdopodobnie tak, jeśli rzeczywiście pochowano tam niemieckiego żołnierza — niemal wszyscy Niemcy polegli w okolicy zostali po wojnie przeniesieni na cmentarz pod Dębowcem w Bielsku-Białej. Niestety, po nim też nie ma już śladu: pod koniec lat 60. z Dębowca zniknęły wszystkie nagrobki, a dobrze widoczne wzgórki grobów po barbarzyńsku zrównano z ziemią (Niemcy w latach 90. przenieśli szczątki, które udało im się wydobyć z ziemi, na niemiecki cmentarz wojskowy w Siemianowicach).

Wnikliwym poszukiwaczom może uda się  odnaleźć w niewielkiej odległości od kopca pozostałości po fundamencie „chatki baronowej z Kóz”. W pierwszej połowie XX wieku w chatce tej latem odpoczywali Czeczowie, właściciele okolicznych dóbr ziemskich. Sama baronowa wyjeżdżała na szczyt Hrobaczej Łąki powozem, na nogach było za daleko. Około 200 metrów przed przełęczą miniemy jeszcze drogowskaz do źródła maryjnego. Cudowny wypływ znajduje się kilkadziesiąt metrów poniżej, dojście jest karkołomne, ale możliwe — i kozianie, i my często skracamy sobie tędy drogę do wsi.

Przełęcz U Panienki w zimowej krasie. Trzeba przyznać, że ma swój urok. Zimą trudniej to zauważyć, ale sędziwe kasztanowce wydzielają przed postumentem niewielki placyk. Niemal zawsze palą się tu znicze lub świeczki. Gdyby nie śnieg, można by przysiąść na tutejszej ławeczce na chwilę odpoczynku.

Do PRZEŁĘCZY U PANIENKI (741 m n.p.m.), rozdzielającej Hrobaczą Łąkę od wyższych od niej Groniczków, jest już niedaleko. Siodło dostało nazwę od kapliczki Matki Bożej, którą w 1884 roku ufundował nadleśniczy dóbr koziańskich Juliusz Beinlich. Podobno któregoś razu, kiedy patrolował on tutejsze lasy, zaatakowało go stado wilków. Schronił się na drzewie i wypatrywał z nadzieją kogoś, kto wybawi go z opresji. Godziny upływały, nikt jednak nie pojawiał się w okolicy, leśniczy zaczął więc się modlić do Matki Bożej, obiecując, że jeśli przeżyje, ufunduje w tym miejscu kapliczkę. Znudzone wilki w końcu odeszły, Beinlich natomiast dotrzymał słowa — postawił kamienny postument, na którym wyrył swoje nazwisko i datę fundacji. Obraz znajdujący się w górnej części kapliczki — twarz Madonny Częstochowskiej — jest znacznie późniejszy, pochodzi z 1965 roku. Prawdę mówiąc, pochodził — wandali spotyka się także w górach, swoje robią również warunki pogodowe, obrazek raz na jakiś czas jest wymieniany na nowy. Przy kapliczce zbiega się kilka szlaków turystycznych. Szlak papieski biegnie dalej na Przełęcz Przegibek, a potem Magurkę Wilkowicką i do Straconki. Ale to inna wycieczka, o której kiedyś opowiem, bo też ma swój urok. Nas poprowadzą w dół, do Kóz, znaki żółte. Zejście może być po wszystkich atrakcjach nieco nudne, dzieciaki mają prawo być zmęczone. Jeśli samochód zostawiliśmy w okolicy kamieniołomu, we wsi po dojściu do skrzyżowania z ulicą Panienki musimy odbić w prawo.

Na koniec kilka słów o związkach Karola Wojtyły z Kozami, szlak papieski wytyczono tu nie bez kozery. W latach 50. XX wieku przyszły papież często odwiedzał tutejszą parafię. Wikariuszem w Kozach był wówczas zaprzyjaźniony z nim ksiądz Franciszek Macharski, późniejszy metropolita krakowski. Karol przyjeżdżał w odwiedziny, ale przy okazji wyruszał na wędrówki po okolicznych wzniesieniach. Wyznakowany szlak nie pokrywa się z żadną konkretną trasą, jest raczej kompilacją Karolowych peregrynacji po tym terenie z tym, co w okolicy najciekawsze z turystycznego punktu widzenia.

18 czerwca 2014

PASMEM JAWORZYNY: klasyk nie klasyczny

Łomnica-Zdrój – Groń – Hala Pisana – Wierch nad Kamieniem – Hala Łabowska – Dolina Łomniczanki – Łomnica-Zdrój
(szlaki: zielony gminny – żółty – czerwony – niebieski)

czas przejścia: 6 godzin   suma podejść: 800 m   dystans: 17 km   trudność: *
infrastruktura: schronisko na Hali Łabowskiej

Na początku czerwca wróciliśmy w Beskid Sądecki, by poznać Pasmo Jaworzyny Krynickiej. Klasyczna trasa, polecana we wszystkich przewodnikach, wiedzie na ten grzbiet z Piwnicznej-Zdrój. Ponieważ jednak na szlak mieliśmy ruszyć prosto z samochodu, a dojazd z Bielska, co wiedzieliśmy z wcześniejszych wypraw, zajmuje co najmniej 4 godziny, postanowiliśmy nieco zmodyfikować klasyka, czyli skrócić go tak, by nie gonić po górach. W przeddzień wyjazdu, siedząc wieczorem na naszym tarasie, wytyczyliśmy na mapie pętlę – 6 godzin marszu i 800 metrów podejścia z Łomnicy. Klasyk nie klasyczny, w sam raz na miłą wycieczkę :).

Przy drodze
w wydrążonym buku huczy słowo
Coraz dalej i dalej
wolność duszy przełamuje góry
[Jerzy Harasymowicz Droga]

Do Łomnicy dotarliśmy o dziesiątej rano. Samochód zostawiliśmy na parkingu przy końcowym przystanku pekaesu. Do zielonego szlaku gminnego, który startuje z centrum wsi, jest stamtąd około kilometra. Po drodze mija się jedno z okolicznych miejsc wypływu wód mineralnych. Do źródła trzeba zejść nad potok (jest tablica informacyjna), a warto to zrobić, bo tuż nad nim z hukiem spada z progu malowniczy wodospad. Lecznicze działania wypływających z głębi ziemi wód były znane tutejszym mieszkańcom na długo przed tym, jak zainteresowali się nimi lekarze. Pierwsze źródło kwaśnej wody, bo tak zwą ją miejscowi, odkrył w okolicy Piwnicznej w 1814 roku jeden z pasterzy. Wkrótce znalazł kolejne wypływy i już w pierwszej połowie XIX wieku zaczęli zjeżdżać w Beskid Sądecki amatorzy triumfalnie przywracanego do łask wodolecznictwa. Źródła – aż 23! – znaleziono też w Łomnicy. Na początku XX stulecia kilka z nich ujęto, wybudowano też niewielki zakład kąpielowy oraz pijalnię, a sama miejscowość dodała do swojej nazwy miano Zdrój. Dziś i zakład, i pijalnia są nieczynne, wieś robi wrażenie zaniedbanej. Brak dbałości nie obejmuje jednak szlaków, które są odnowione i tak oznakowane, że nie sposób się zgubić.

Wodospad na potoku Łomniczanka.

Gminny zielony szlak proponuje godzinne, niezbyt męczące podejście na Groń (822 m n.p.m.). Trasa wiedzie sympatycznym duktem – bez widoków, ale przyjemnym zalesionym terenem. Panoramy pojawiają się dopiero po dojściu do żółtego szlaku i osiedla Jarzębaki. Trzeba przyznać, że krajobrazy są sielskie, a cisza i spokój kojące. Na podszczytowych polanach stoją jeszcze szałasy wykorzystywane przez pasterzy podczas wypasu owiec. Część hal, jak wszędzie w górach, zarasta i zapewne za kilka lat nie będzie po nich śladu. Podobnie jak po drewnianych szałasach, łatwo ulegających presji czasu. Po półgodzinnej wędrówce za żółtymi znakami dochodzimy do polany Bukowina i tuż za nią, na przełęczy (993 m n.p.m.), wkraczamy na Główny Szlak Beskidzki. Czerwone znaki wyprowadzają nas na Halę Pisaną (1044 m n.p.m.). Na niej czeka na nas morze krzaków borówek i pomnik upamiętniający miejsce śmierci żołnierza AK Adama Kondolewicza. Nastrój podkreśla szpaler limb. Posadził je na początku XX stulecia hrabia Stadnicki, właścicielem pobliskiej Nawojowej oraz położonej nieco dalej Szczawnicy. Z wykształcenia leśnik, hrabia w swoim rozległym majątku dbał zwłaszcza o las, wprowadzał nowe gatunki drzew, między innymi wschodniokarpacką limbę i daglezję, założył również cztery leśne rezerwaty, istniejące zresztą do dziś – Barnowiec, Łabowiec, Uhryń i Szlachtową.

Na żółtym szlaku w okolicach Gronia. Nadal wypasa się tu owce,
choć kierdele nie są tak duże jak niegdyś.

Fragment trasy z Hali Pisanej na Wierch nad Kamieniem (1084 m n.p.m.) pokonuje się bez żadnego wysiłku. Szeroki, leśny dukt, miejscami rozjeżdżony przez ciężki sprzęt, wiedzie zalesionym grzbietem, nie oferując większych atrakcji. W okolicy Wierchu pojawiają się jednak bloki skalne, zwiastujące, że znaleźliśmy się w najciekawszym w Beskidzie Sądeckim skupisku wychodni i jaskiń. Najefektowniejsza wychodnia – 20-metrowy Czarci Kamień – wznosi się niedaleko szlaku. Dojście do niej jest niestety źle oznakowane, prowadzi tam ścieżka przyrodnicza, której znaki rozmieszczono bez ładu i składu. Kto bardzo chciałby odwiedzić to miejsce (a warto, panorama rozciągająca się z Czarciego Kamienia uznawana jest za jedną z najładniejszych w Beskidzie Sądeckim), może łatwo dojść do niego ze schroniska na Łabowskiej Hali (szlakiem rowerowym około 20-minut, dojście do wychodni z tego szlaku wskazuje tabliczka, o dodatkowe informacje można pytać w bufecie :).

Ładnie położone schronisko na Hali Łabowskiej (1061 m n.p.m.) zachęca
do dłuższego odpoczynku. Kuchnia oferuje całkiem pokaźny zestaw dań,
a pan w bufecie chętnie udziela wszelkich informacji o okolicy.

Jeszcze w domowym zaciszu na zejście wybraliśmy niebieski szlak wiodący doliną Łomniczanki. Dlaczego ten, a nie żółty, który również sprowadza spod schroniska do Łomnicy? Ano dlatego, że chcieliśmy zobaczyć wodospad zwany nieco dziwacznie Pod 77. Zgodnie więc z ustaleniami ruszyliśmy łagodnie wiodącą w dół dróżką, nie przeczuwając nawet, że za kilkadziesiąt minut nasze kolana zostaną poddane ciężkiej próbie. Urokliwa okolica – las poprzecinany polanami – zapewniała malownicze krajobrazy i nogi same niosły. Aż do Hali Groń. Tu zaczęło się zejściowe piekiełko. Znaki na łeb na szyję popędziły w dół piaszczysto-kamienistą wąską ścieżyną. Trzeba było uważać na każdy krok. Przyznam, że nie pamiętam, kiedy ostatnio wędrowaliśmy tak ostro w dół. O wiele lepiej tędy wchodzić. Kiedy pół godziny później po takich emocjach cali i zdrowi stanęliśmy przy wodospadzie, jednogłośnie uznaliśmy go za niewart zachodu. Niewielki, nie zrobił na nas wrażenia. Jego nazwa wzięła się od dużej liczby zakosów, którymi w okolicy prowadzi szlak. Ten szlak zdecydowanie przebija wodospadową atrakcję :).

Dolina potoku Łomniczanka. Choć wodospad Pod 77 nie zrobił
na nas wrażenia, potokowi trudno odmówić naturalności.

Po dojściu do samochodu okazało się, że mamy jeszcze czas, by odwiedzić połemkowską cerkiew św. Michała Archanioła w Wierchomli Wielkiej. Drewniana świątynia (obecnie kościół rzymskokatolicki) o charakterystycznym trójdzielnym układzie, choć bez wieży, pochodzi z 1821 roku. Wzniesiono ją w konstrukcji zrębowej, ściany obito gontem. Wewnątrz zachował się kompletny XIX-wieczny ikonostas o bogatej snycerce, a na ścianach – ładne motywy architektoniczne. Cerkiew znajduje się na Szlaku Architektury Drewnianej i od maja do września można ją zwiedzać w określonych godzinach. Mieliśmy szczęście, była otwarta.

Na poddaszu cerkwi gnieżdżą się dwa gatunki nietoperzy.
Dzięki nim otrzymano specjalne fundusze od Unii Europejskiej na remont
kościoła. Prace musiały zostać przeprowadzone tak, aby nie zagroziły
bytowi tych ssaków. Udało się.
Pani wpuszczająca do cerkwi jest też przewodnikiem. Chętnie
odpowiada na wszelkie pytania. By ikonostas i malowidła na ścianach
nie niszczały, kościół nawet zimą nie jest ogrzewany.

***
I jeszcze odrobina chwalenia się. Podczas pobytu w Piwnicznej-Zdrój i okolicy polecam napisany przez mnie na zlecenie tamtejszego urzędu przewodnik po atrakcjach tych terenów. Folder jest bezpłatny, można go dostać w punkcie IT mieszczącym się przy rynku (wejście od ulicy Krakowskiej, czyli od strony kościoła). Są w nim zarówno pomysły górskich wycieczek, jak i propozycje spędzenia czasu z dziećmi.