(szlaki: zielony – żółty – czerwony – zielony – czerwony – żółty – niebieski)
czas przejścia: 8 godzin suma podejść: 1300 m dystans: 20 km trudność: ***
infrastruktura: schronisko na Markowych Szczawinach
Po łatwym zdobyciu Babiej dwa lata temu (lajtową trasą z Krowiarek) postanowiliśmy podnieść poprzeczkę i zmierzyć się z Królową Beskidów iście po królewsku. Obmyśliliśmy trasę i długą, i z dużym przewyższeniem, mając w planach zdobycie góry Percią Akademików, najtrudniejszym szlakiem prowadzącym na szczyt, ubezpieczonym na krótkim odcinku łańcuchami i klamrami. Czekała nas prawdziwa górska wyrypa i z niecierpliwością wyglądaliśmy stabilnej pogody. Góra należy do nieco nieobliczalnych, a my mieliśmy wędrować z dzieckiem, zależało nam więc na naprawdę dobrej aurze. Nie bez powodu Babią zwie się kapryśnicą, latem często zdarzają się tu gwałtowne burze, zimą natomiast śnieżne zamiecie były przyczyną niejednej tragedii.
Pozieroj se Babio Góro,
Bo zaroz cie dostane.
Bacz ino jak cie Diabloku
Załatwie na amen.
[Agnieszka Osiecka Cała góra barwników]
Do schroniska na Markowych Szczawinach jest z Markowej 3,5 kilometra. Zielony szlak, który do tam prowadzi, początkowo wiedzie przyjemną leśną drogą. Nie dajmy się jednak zwieść płaskiemu odcinkowi. Znaki szybko porzucają dukt i zaczynają wspinać się kamiennymi schodami ostro pod górę. W najbardziej stromych miejscach zamontowano drewniane poręcze. W godzinę pokonujemy 500 metrów przewyższenia, a to oznacza trochę wylanego potu. Może dlatego na szlaku nie było tłoku, większość turystów wybiera wejście na Babią od strony Krowiarek. Jakieś 200 metrów przed dotarciem do schroniska mija się niewielką Kolistą Polanę, na której niegdyś funkcjonowało pole biwakowe. Dziś rozbijanie namiotów jest zabronione, a polana zarasta, oferując szczątkowy widok.
Dochodząc do SCHRONISKA, mieliśmy ochotę na małą przerwę. W niewielkiej chatce tuż obok budynku znajduje się ciekawe minimuzeum przybliżające dzieje rozwoju turystyki na tym terenie. Tym razem zrezygnowaliśmy jednak z jego odwiedzenia. Zatrzymaliśmy się tylko na herbatę i ciastko, a potem ruszyliśmy dalej, bo przed nami było jeszcze mnóstwo kilometrów do zrobienia. No i Wawek poganiał, Perć Akademików ciągnęła go jak magnes. Za znakami żółtymi i w małym tłumie osób, chcących jak my zdobyć Babią tym trudnym szlakiem, ruszyliśmy na audiencję u Królowej Beskidów.
PERĆ AKADEMIKÓW trawersuje północne zbocze masywu poznaczone rumowiskami skalnymi. Szlak, choć niezbyt długi, jest jednym z najciekawszych i najtrudniejszych w polskich Beskidach. Został wyznakowany już w 1925 roku przez Władysława Midowicza, autora licznych przewodników i znakarza. Początkowo zwano go Percią na Babią Gorę, później Percią Taternicką. Ostatecznie o jego oficjalnej nazwie zadecydował Midowicz. Dlaczego jednak nazwał go Perć Akademików? Tego nie udało mi się ustalić. Perć zaczyna się na tzw. Zakręcie Ratowników. Żółty szlak odbija tam w wąską ścieżynę biegnącą ostro pod górę. Od razu robi się też pięknie i interesująco. Ten fragment trasy to wędrówka w niemal dziewiczym krajobrazie — z majestatycznych świerków zwisają porosty, a w podszyciu panoszą się ogromne paprocie. Gdyby nie inni turyści, można by poczuć się jak w bajce (jak mieliśmy się przekonać, ta bajka czekała na nas w drugiej części wyprawy). Kiedy dociera się do górnej granicy lasu, sceneria robi się zupełnie inna niż ta, do której przyzwyczajają Beskidy. Wkracza się w świat skał i żlebów.
Perć, jak zbadał ktoś dociekliwy, oznacza: 1344 metrów wędrówki po najbardziej stromym zboczu Babiej Góry; 3072 schody (179 z drewna, 2893 z kamieni i skał) do pokonania; 545 metrów różnicy wzniesień do zaliczenia oraz zmierzenie się z 3 trudniejszymi odcinkami zabezpieczonymi łańcuchami i z 8-metrową pionową ścianą — Czarnym Dziobem, po której wchodzi się korzystając z 6 klamer oraz łańcuchów. Dla niektórych może brzmieć to nieco przerażająco, ale tak naprawdę przy dobrej pogodzie szlak jest do przejścia dla średnio wyrobionego turysty. Z dziećmi trzeba jednak bardzo uważać. Po skałach spływają strużki wody, w miejscach ubezpieczonych bywa naprawdę ślisko. Trudny technicznie jest zwłaszcza odcinek z klamrami — odstępy między nimi są duże, przygotowane z myślą o dorosłych, dzieci trzeba więc podsadzać i uważnie asekurować. Na szlak powinno się wyruszać z dziećmi co najmniej 10-letnimi, obytymi w górach. Z nami wędrowali tatusiowe (z racji olbrzymich brzuchów z trudnością pokonujący każdy stopień) z 6-letnimi dziewczynkami, przy czym ci dorośli zdawałoby się ludzie nie mieli pojęcia, że na wybranym przez nich szlaku są łańcuchy i klamry.
Po pokonaniu Czarnego Dziobu do szczytu jest już niedaleko. Nie ma jednak lekko. Znajdujemy się na gołoborzu, wędruje się po głazach, choć ułożonych dla wygody w coś, co można nazwać schodami. W końcu dociera się na najwyższy wierzchołek masywu Babiej Góry, czyli na DIABLAK (1725 m n.p.m.). Zazwyczaj okupuje go tłum ludzi i mocno na nim wieje. W południe, czyli w czasie największego zagęszczenia turystycznego, widok z wierzchołka jest co najwyżej wspaniały, oszołamiający robi się podczas zachodu lub wschodu słońca, kiedy ukośnie padające światło wydobywa szczegóły rysujących się na horyzoncie gór. Przy dobrej pogodzie doskonale widać stąd większość pasm Beskidów (Śląski, Żywiecki, Makowski, Mały, Wyspowy, Gorce) oraz Tatry i góry Słowacji — w sumie można doliczyć się co najmniej setki szczytów. Na Diablaku znajduje się kilka pamiątek pozostawionych przez ludzi zdobywających górę. Kamienne usypisko to dobra osłona przed wiatrem, podniszczony obelisk upamiętnia dotarcie „aż tak wysoko" arcyksięcia Józefa Habsburga w 1806 roku, jest też pomnik ku czci Jana Pawła II, w naturalnej kamiennej niszy figurka Matki Boskiej (ustawiona przez ratowników GOPR w 1984 roku jako wotum wdzięczności za ocalenie papieża z zamachu) oraz ułożony z kamieni stół ołtarzowy. Co roku około 15 września odprawiana jest tu msza za ratowników górskich i wszystkich ludzi odwiedzających Królową Beskidów.
Czas ruszyć w dalszą drogę. Czerwony szlak z Diablaka na przełęcz Brona jest niezwykle malowniczy. Wędruje się grzbietem, wokół rozciągają się piękne widoki. Wygodna kamienista ścieżka sprawia, że nogi same niosą. Niecałą godzinę później osiągamy siodło i bez zatrzymywania skręcamy za zielonymi znakami na MAŁĄ BABIĄ GÓRĘ (1517 m n.p.m.), zwaną inaczej Cylem. Podejście jest krótkie, 30-minutowe, ale miejscami dość strome. W tej części masywu nigdy jeszcze nie byliśmy. Zaskakuje nas pustka — ludzie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zniknęli. Jest cicho, nad nami błękitne niebo, wokół kosówka… Idylla. Z wierzchołka Cyla roztacza się szeroka panorama, podobna do tej z Diablaka. Zbocza od strony słowackiej opadają łagodnie w dół i porośnięte są krzakami borówek. Jest tak sielsko, że rozkładamy się na trawie, by przez chwilę kontemplować otoczenie. Kilka osób, które dochodzi od strony słowackiej, nie zakłóca panującego spokoju.
Kiedy wreszcie ruszamy dalej zielonym szlakiem na Żywieckie Rozstaje (w stronę Przełęczy Jałowieckiej), jesteśmy oszołomieni słońcem i krajobrazami. Tymczasem dalej robi się wręcz baśniowo. Wąska ścieżyna wije się pośród kosówek i wyniosłych drzew, robi się dziko, a wrażenie to podkreśla jeszcze pustka na szlaku. To magiczny odcinek naszej wyprawy, zupełnie niespodziewany. I całkiem długi – wśród zapomnianego krajobrazu leśnych ostępów wędrujemy niemal godzinę. Na Żywieckich Rozstajach żegnamy bajeczne pejzaże i wkraczamy za czerwonymi znakami w las. Prowadzi też tędy ścieżka przyrodnicza. Połogi trakt szybko i bezboleśnie doprowadza nas do Fickowych Rozstajów, na których odbijamy w lewo, w żółty szlak schodzący do Zawoi Czatoży.
Zbliżamy się do końca wyprawy. Wędrujemy przez Knieję Czatożańską, zachowany w całkiem dobrym stanie fragment prastarej puszczy karpackiej. Rosnące tu jodły i świerki robią imponujące wrażenie. Ich wysokość często przekracza 40 metrów, a wiek 250 lat. Mijamy odbicie do Grubej Jodły, do niedawna najpotężniejszego drzewa babiogórskich lasów, mającego obwód 6 metrów i wiek ponad 500 lat (dziś wielkość jodły obrazuje już tylko zrekonstruowana dolna część pnia), a potem dochodzimy do szutrowej drogi w dolinie potoku Jałowiec. Po chwili witają nas zabudowania Czatoży, a wśród nich stare, chylące się ku upadkowi piwniczki. Przebyte kilometry dają o sobie znać. Kiedy odbijamy w niebieski szlak, by dotrzeć do Markowej i samochodu, wleczemy się noga za nogą. Odcinek, który powinniśmy pokonać w 25 minut, zajmuje nam niemal dwa razy tyle czasu. Zmęczeni, ale pełni wrażeń, nie mamy już siły, by odwiedzić skansen w Zawoi, choć rano mieliśmy takie plany. W domu jednogłośnie stwierdzamy, że wyrypa była przepiękna :-).
Pięknie, pięknie, pięknie! Też tak chcę!!! Wyruszam na wędrówkę. Dzięki za inspirację!
OdpowiedzUsuńProszę bardzo :-)
UsuńWycieczka super, na pewno się spodoba.