Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tatry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tatry. Pokaż wszystkie posty

11 lipca 2017

TATRY — przez Krzyżne do Doliny Pięciu Stawów

Brzeziny — Dolina Pańszczycy — Przełęcz Krzyżne Dolina Pięciu Stawów Polskich Wodogrzmoty Mickiewicza Palenica Białczańska
(szlak czarny żółty niebieski czarny — zielony — czerwony)

czas przejścia: 9 godzin    suma podejść: 1460 m    dystans: 23 km    trudność: ***
infrastruktura: Schronisko Pięciostawiańskie


Początek wakacji oznacza dla nas wyjazd w Tatry. Ruszamy niemal natychmiast po odebraniu przez Wawka szkolnego świadectwa. Ostatni tydzień czerwca to świetny termin: jest już ciepło, na wysokogórskich szlakach śniegu tyle, co kot napłakał, a ludzi mniej niż w lipcu i sierpniu. Zagrożenia to deszcze i burze, zwłaszcza te ostatnie mało sympatyczne i niebezpieczne. W tym roku padało, ale na szczęście obyło się bez wyładowań. Tym samym udało nam się spędzić niezapomniany tydzień w skalnym świecie dwutysięczników.

Opisana trasa, jedna z wielu, które przeszliśmy, nie tworzy pętli, nie stanowi to jednak żadnego problemu: samochód zostawia się na parkingu w Brzezinach, a wraca do niego, korzystając z busów jadących z Palenicy Białczańskiej do Zakopanego (latem kursują co kilka minut nawet do 21.00). Tura jest męcząca (około 9 godzin marszu), ale pozbawiona większych niebezpieczeństw. Jedyny problematyczny fragment, krótki i niezbyt trudny, czeka nas w pobliżu przełęczy Krzyżne od strony Doliny Pańszczycy — trzeba pokonać niewielki skalny próg, który nie jest ubezpieczony łańcuchem, wymaga więc użycia rąk i pewnych chwytów, a skała krucha. Ekspozycji nie ma, ale wycieczka nie jest przeznaczona dla dzieci: zbyt długa na małe nogi i zbyt męcząca, jeśli chodzi o pokonywane przewyższenie. W zamian świetna na wędrówki z nastolatkiem — pozwala przez cały dzień obcować z wyniosłym światem Tatr, oferując niezapomniane krajobrazy.

Czarny szlak z Brzezin i jego widokowa końcówka w górnej części Doliny Suchej Wody.

Trasa długa, ruszajmy więc, zamiast po próżnicy gadać. Czarny szlak z BRZEZIN (1000 m n.p.m.) na Halę Gąsienicową przez wielu jest uważany za nudny i mało przyjazny dla nóg. Rzeczywiście, wędruje się po kocich łbach drogą dojazdową do schroniska Murowaniec, którą poprowadzono lesistym dnem Doliny Suchej Wody. Raczej nie zapewnia ona wysokogórskich widoków. Podczas półtoragodzinnego spaceru (trasa łagodnie pnie się do góry i gdyby nie te kocie łby, stanowiłaby najlepsze dojście na halę dla rodzin z dziećmi) kilka razy przekraczamy potok, wyżej pomiędzy drzewami zaczynają się odsłaniać majestatyczne szczyty. Jest na tyle przyjemnie i bezproblemowo, że kiedy docieramy do oczyszczalni ścieków, gdzie pojawiają się żółty i zielony szlak, stajemy zaskoczeni, że to już. Do Murowańca tym razem nie zachodzimy, jest stąd do niego wprawdzie dosłownie kilka kroków, ale nie mamy ochoty na kontakt z cywilizacją i tłumem turystów.

Odbijamy za żółtymi i zielonymi znakami w dół. Robi się bajkowo. Wędrujemy gęstym dziewiczym Lasem Gąsienicowym: wysmukłe drzewa, łany paproci, porosty na korze, a po chwili szemrzący Czarny Potok, nad którym przerzucono drewnianą kładkę. Las wygląda wspaniale, wręcz pierwotnie, i mimo sterczących tu i ówdzie uschłych drzew, aż nie chce się wierzyć, że jest podobno w kiepskiej kondycji. Od dawna prowadzi się tu różne badania naukowe. Żeby nie dopuścić do całkowitej dewastacji drzewostanów, niemal całą dolinę kilkanaście lat temu objęto ochroną ścisłą. Nie wyłączono jej jednak z ruchu turystycznego, a ten jest tu naprawdę spory (w niektóre dni do schroniska przychodzi 4 tysiące osób!), co powoduje, że działania ochronne nie na wiele się zdają.

Czarny Potok otoczony Lasem Gąsienicowym. Struga wypływa z Czarnego Stawu Gąsienicowego i wpada do Suchej Wody tuż poniżej rozwidlenia szlaków zielonego i żółtego w Lesie Gąsienicowym.

Turystów może jest i dużo, ale wędrówkę na Krzyżne podejmuje niewielu z nich. Dzięki temu maszerujemy w ciszy i samotności. Dopiero wyżej spotykamy kilka osób. Szlak zielony odbija w lewo, my natomiast za żółtą farbą wspinamy się na zbocze Żółtej Turni. Jej nazwa wiąże się z porastającym tutejsze skały wielosporkiem jaskrawym — porostem o jasnożółtym kolorze. Kiedyś Żółta Turnia była często odwiedzana przez turystów, obecnie przez szczyty tej grani nie prowadzi żaden szlak, lubią ją jednak zdobywać — a jeszcze bardziej chwalić się tym — nieprzejmujący się zakazami i przyrodą pseudotaternicy (choć wejście jest na tyle łatwe, że trudno nazwać je honornym).

Wygodna i bezproblemowa ścieżka wiodąca zboczem Żółtej Turni. Tutejszy szlak wyznakowano w 1900 roku, wcześniej na Krzyżne chadzano dnem Pańszczycy.

Żółty szlak wiedzie przez rumowiska skalne poprzerastane kosówkami, mijając Pańszczycki Żleb, którym spływa siklawami Żółty Potok. Wspinamy się jeszcze kilkadziesiąt metrów i nieoczekiwanie zaczynamy schodzić na dno DOLINY PAŃSZCZYCY. Krajobraz się zmienia — zieleń stopniowo ustępuje głazom. W coraz surowszym pejzażu błyska tafla wody: tajemniczy Czerwony Stawek (1654 m n.p.m.). Na tyle mały, że latem przy braku opadów staje się bajorem lub całkowicie wysycha. Korzystając z pogody i z tego, że staw jest :-), robimy sobie przy nim małą przerwę.

Czerwony Stawek otaczają z jednej strony głazowisko, z drugiej łany kosodrzewiny. Nazwa wzięła się podobno od sinic, które barwią okoliczne głazy na kolor brunatny (na zdjęciach tego nie widać, ale rzeczywiście tak jest). Dawniej, w XIX wieku, staw zwano Zielonym i patrząc na kolor wody, wydaje się to bardziej słuszne. Widoki znad wody ładne: na długie ramię Koszystej (↑) i Żółtą Turnię wraz z Zadnim Upłazem (↓).

Żarty się skończyły, przed nami mozolna wędrówka kamiennym cmentarzyskiem. Jeszcze kilka minut marszu po wygodnej ścieżce wśród kosodrzewiny i wkraczamy w górną część Doliny Pańszczycy, surowy i opustoszały kocioł polodowcowy. Morze kamieni, a pośrodku my. Monumentalność miejsca przytłacza. Cicho, jak przed jakimś kataklizmem, skalisty mur Buczynowych Turni ogranicza dostęp promieniom słonecznym. Z kruchych ścian spływają wielkie stożki piargowe, zwane Zadnimi Usypami. Szlak wiedzie i po kamieniach, i po piargach, podejście jest mozolne. W końcu dochodzimy do wspomnianego już skalnego progu, gdzie trzeba zachować rozwagę. Lepiej pokonać go prawą stroną, z lewej łatwo osunąć się kilka metrów w dół wraz z drobnymi kamykami.

„Nie widziałam nic równie dzikiego i zgrozą przejmującego, jak ta opoka straszliwa, jakąś siłą wyparta z łona ziemi" — pisała z emfazą Maria Steczkowska w 1872 roku po wędrówce na Krzyżne.

Jeszcze kilka minut i stajemy na PRZEŁĘCZY KRZYŻNE (2112 m n.p.m.). Wita nas porywisty wiatr, niemal zwalający z nóg, i dźwięki… drumli. Wygrywane przez chłopaka, który zszedł właśnie z Orlej Perci, niezwykle pasują do tego dzikiego otoczenia. Brzmią mistycznie i prastaro, przywołują na myśl góry Azji (stamtąd wywodzi się instrument) oraz ludy żyjące w rytm przyrody, podporządkowane naturze. Odpędzacz złych myśli, jak niektórzy zwą drumlę, sprawia, że wszyscy na przełęczy, a jest nas około 10 osób, milkną. Słychać tylko zawodzące dźwięki instrumentu (). Prostota melodii i niespodziewaność sytuacji wystarczą, by doznanie miało coś z magii, jakichś praktyk rytualnych.

Chłopak odrywa drumlę od ust i oto znów jesteśmy na zwyczajnej tatrzańskiej przełęczy.Trzeba przyznać, przełęczy niezwykle ascetycznej i pięknej — widok z niej słynie od 150 lat jako niezrównany. Panorama obejmuje niemal całe Tatry Wysokie. Wycieczka na Krzyżne była niegdyś tak popularna, że w 1880 roku Towarzystwo Tatrzańskie zbudowało tu nawet kamienną chatkę, która służyła turystom za schron w razie niepogody. Mnóstwo osób, jak na tamte czasy oczywiście, nocowało w niej, by podziwiać wschód słońca. W szaleństwie udostępniania Tatr jak największej liczbie osób postulowano nawet, by schron przekształcić w komfortowy hotel, do którego dojeżdżałoby się kolejką zębatą. Nic z tych planów nie wyszło, a sama chatka była użytkowana do 1915 roku. Dziś widać jeszcze jej ruiny: 20 metrów nad przełęczą, na niewielkiej równi. Tam zresztą, na tej równi, ląduje śmigło, gdy trzeba kogoś poratować na odcinku Orlej Perci: Buczynowe Turnie — Granaty (z Krzyżnego startuje lub na niej się kończy ten najcięższy odcinek podniebnego szlaku).

Widok z Krzyżnego na Dolinę Pięciu Stawów Polskich. Widać Wielką Siklawę spadającą w polodowcowy żłób i serpentyny drogi sprowadzającej ze schroniska do Roztoki. Poniżej wspomniany w tekście kamienny schron na Krzyżnem. Znajdował się od strony Koszystej i Wołoszyna [fot. W. Eljasz, 1894 r., zdjęcie pochodzi z portalu Dawnetatry.pl]. Jako pierwszy Krzyżne zdobył Ludwik Zejszner, geolog i paleontolog, który prowadził w Tatrach pomiary wysokości. Stało się to latem 1838 roku.


Z chęcią zrobilibyśmy sobie przerwę na małe co nieco i ciepłą herbatę, ale zimny wiatr i czerniejące na niebie chmury wypędzają nas na dół. Patrzymy z niepokojem na stromą ścieżynę, którą wiedzie szlak. Znaki poprowadzono prawą stroną wielkiego żlebu, spadającego, niczym w otchłań, do Doliny Roztoki. Gdzieś w dole widać samotnego ludzika. Pokonuje drogę w tak ślamazarnym tempie, że zaczynam się niepokoić o jego stan zdrowia. Postanawiamy zatrzymać się na dłuższy odpoczynek już znacznie niżej. Deszcz, na który się zbiera, znacznie utrudniłby schodzenie żlebem, tym bardziej że wędrówka w dół wychodzi nam znacznie gorzej niż pod górę :-).

Zdjęcie spłaszcza perspektywę, ale i tak widać, że zejście z Krzyżnego w Dolinę Pięciu Stawów Polskich jest strome (bo niby jakie inne ma być ;-). Podczas mgły łatwo zboczyć z trasy, a to oznacza kłopoty. Podobnie jak poślizgnięcie się na mokrych kamieniach (jest gdzie się poturbować). Poniżej żleb z widocznym szlakiem zejścia uchwycony od dołu i w zbliżeniu. W górnej partii ścieżka jest tak zerodowana, z osuwającym się pod butami skalnym rumoszem, że bywają miejsca, gdzie lepiej zejść do parteru :-).

Kilkanaście minut później dochodzimy do turysty, którego tempo zejścia tak mnie zaniepokoiło. To wędrująca samotnie kobieta. Pomocy nie chce, wygląda na zażenowaną sytuacją — niepewnie czuje się na osypujących kamieniach, właściwie zsuwa się z nich na tyłku, czego się wstydzi — ruszamy więc dalej, choć wielokrotnie sprawdzamy wzrokowo, czy daje radę. Wolno bo wolno, ale idzie. W końcu docieramy do miejsca, gdzie stromizna nieco ustępuje. Trawersujemy zbocza Wielkiej Buczynowej Turni i na progu zasłanej złomami Buczynowej Dolinki stajemy na popas. Dalej jest już łatwo — trawersując zbocza Koziego Wierchu wychodzimy na płaśnie DOLINY PIĘCIU STAWÓW POLSKICH. Tu żółty szlak kończy swój bieg. Za znakami niebieskimi w 10 minut dochodzimy do schroniska.

Piątka (↑), jak zwą turyści schronisko w Dolinie Pięciu Stawów, znajduje się nad brzegiem Przedniego Stawu. Budynek powstał w latach 1948–1953, zaprojektowała go Anna Górska, architektka także kilka innych tatrzańskich schronisk. W pobliżu, między Wielkim a Małym Stawem, zachowała się chata (↓), w której nocowano zanim oddano do użytku współczesne schronisko. Dziś to leśniczówka TPN.

PIĘCIOSTAWIAŃSKIE SCHRONISKO (1675 m n.p.m.) jest przepięknie położone. Cóż z tego. Po wspaniałościach przyrody, dźwiękach drumli i obcowania z własnymi myślami trudno znieść tutejszy rejwach i piwne klimaty. Zawsze mam z tym kłopot — skalny świat, zwłaszcza tam, gdzie turystów jest mało, nastraja kontemplacyjnie, wprowadza mnie w nastrój nieprzystawalny, niekompatybilny ze współczesnym zaliczaniem tras. Dlatego nie przepadam za naszymi schroniskami, za ich jarmarcznym klimatem, wrzaskami i dużych, i małych. Teraz też kupujemy wodę i sok, a potem uciekamy na szlak. Jeszcze przez chwilę cieszymy się ciszą, pora późna, ludzi więc niewielu. Potem, przy Wodogrzmotach Mickiewicza, wtapiamy się w tłum wycieczkowiczów wracających znad Morskiego Oka. Rozpadało się, ale nie ma to znaczenia. Przed nami pół godziny asfaltem, potem bus i powrót na kwaterę. A następnego dnia, kolejna wyrypa. Szpiglasowy albo Kościelec [o naszym spotkaniu z Kościelcem rok temu i zdobyciu szczytu w tym roku tu — klik].

***
Kobieta, o którą tak się martwiłam, doszła do schroniska. Czekał na nią mąż z synem.


29 stycznia 2017

TRZYDNIOWIAŃSKI WIERCH — zimowy debiut w Tatrach

Dolina Chochołowska (Siwa Polana) — Polana Trzydniówka — Trzydniowiański Wierch — Dolina Jarząbcza — Polana Chochołowska — Siwa Polana
(szlaki: zielony — czerwony — zielony)

czas przejścia: 7–8 godzin    suma podejść: 930 m    dystans: 18 km    trudność: **     infrastruktura: schronisko na Polanie Chochołowskiej

Wycieczki w Tatry zimową porą — długo pozostawało to u nas w sferze planowania. Łażenie tylko po dolinach nie bardzo nas pociągało, nawet jeśli doliny te miały wyglądać w białej szacie zupełnie wyjątkowo, natomiast zdobywanie tatrzańskich szczytów zimą wydawało nam się trudne. Bądź co bądź można nas nazwać zimowymi laikami — zaśnieżone Beskidy to w przeważającej części lajtowe klimaty, a tylko po nich w takim czasie chodziliśmy :-). Zwyczajnie baliśmy się tego pierwszego zimowego wyjazdu w wysokie góry. W tym roku w ferie pogoda jednak tak dopisała, że grzechem byłoby z niej nie skorzystać. Decyzja o wyjeździe i zmierzeniu się z białymi Tatrami zapadła wręcz błyskawicznie, nie było czasu na roztrząsanie, czy damy radę.

Na nasz zimowy debiut wybraliśmy widokowy Trzydniowiański Wierch. To jeden z łatwiejszych szczytów do zdobycia zimą, co fajne — z Doliny Chochołowskiej da się na niego wejść i zejść różnymi szlakami, przy czym pętla nie jest zbyt długa, akuratna na krótki zimowy dzień. Ważne: Trzydniowiański jest w miarę bezpieczny pod względem lawinowym, a pierwszy stopień zagrożenia lawinowego, czyli niski, który ogłoszono właśnie w górach, dał nam dodatkowy komfort, że nie szarżujemy. Do tego pogoda nadzwyczaj stabilna, słońce, niezbyt duży mróz i bezwietrznie. Jednym słowem idealne warunki do wędrówki. Raki, kijki, okulary, odpowiedni krem, dobre rękawice, sporo gorącej herbaty i słodkich energetyków… No i mapa oraz czołówki. Gotowi? Wyruszamy.

Na parkingu w DOLINIE CHOCHOŁOWSKIEJ (907 m n.p.m.) meldujemy się sporo po 9.00 rano. Dosyć późno, ale poranna temperatura nie zachęca do wcześniejszego wyjścia z domu. Na termometrze –10⁰C, ludzi w dolinie garstka. Początek trasy to nuda — żeby dojść do czerwonego szlaku wyprowadzającego na grań, trzeba przetruchtać chochołowskim gościńcem 6 kilometrów. To półtorej godziny marszu mało urozmaiconą drogą. Ale co robić, inaczej się nie da — kolejka zimą nie kursuje, a chętnie byśmy z niej skorzystali, by mieć więcej czasu na górze. W końcu docieramy do POLANY TRZYDNIÓWKA (1081 m n.p.m.), polany tylko z nazwy, miejsce jest całkowicie zalesione. Czas założyć raki, dla Wawka i dla nas to pierwszy raz :-). Trochę nam schodzi, zanim dobrze zamocujemy zęby na butach, ale potem idzie już z górki, choć pod górkę. Na Trzydniowiański Wierch mamy stąd 4,5 kilometra marszu i 670 metrów przewyższenia do pokonania. Obawy, że w rakach będzie nam się niezdarnie szło, szybko się rozwiewają.

Po wyjściu na grań. Słońce świeci nad celem naszej wyprawy…

Na szlaku nie jesteśmy sami, oprócz piechurów są też skitourowcy. W rakach pokonywanie śnieżnych pól jest naprawdę łatwe, a poczucie stabilności i dobrego zakotwiczenia — bezcenne. Tym bardziej że szlak jest niezwykle stromy — pnie się jak strzelił Krowim Żlebem, wyciskając ze wszystkich siódme poty. Niecały kilometr dalej odbijamy w leśną dróżkę, która wcale nie łagodnieje i wciąż ostro pnie się w stronę majaczącego już grzbietowego prześwitu. Że nie jest łatwo, świadczy choćby to, że żadne z nas nawet nie myśli o wyciągnięciu aparatu i strzelaniu fot. Idzie się o tyle dobrze, że szlak jest przetarty, a śnieg ubity (co znaczy walka z zapadającym się śniegiem poznamy dopiero podczas zejścia, ale o tym dalej). Kiedy wychodzimy na grzbiet, otwierają się wspaniałe widoki. Turyści, z którymi zaczynaliśmy wędrówkę, zostali gdzieś z tyłu, jesteśmy tylko my i… góry. Wokół morze bieli — pocięty żlebami wał Ornaku i graniczne grzbiety od Bobrowca po Jarząbczy Wierch malowniczo skrzą się w słońcu. Pół godziny później, po pięknej graniowej wędrówce, meldujemy się na TRZYDNIOWIAŃSKIM WIERCHU (1758 m n.p.m.).

Obowiązkowa herbatka na Trzydniowiańskim Wierchu. Jest moc, jest zadowolenie :-)

Trzydniowiański okazuje się znakomitym punktem widokowym. Nic w tym zresztą dziwnego, góruje pośrodku nad dwoma wielkimi dolinami — Chochołowską i Starorobociańską i oferuje rozległe krajobrazy. Kończy się nasza samotność, spotykamy na szczycie kilka osób, które doszły tu od strony Doliny Jarząbczej. My mamy zamiar nią schodzić. Skitoury muszą być w Zakopanem niezwykle popularne, więcej na grzbiecie narciarzy niż piechurów. Na deskach podejście na grań wygląda ciężko, ale na górze to raj, można zrobić o wiele więcej kilometrów, a zejście, czyli zjazd, zajmuje chwilkę :-). My, choć nasze tempo jest świetne, nie mamy już czasu na dojście do kolejnego szczytu — na Kończysty Wierch. Zajęłoby nam to — tam i z powrotem na Trzydniowiański — 2 godziny, tymczasem musimy zameldować się przy samochodzie o 17.00. Z żalem rezygnujemy, bo pogoda jak marzenie, naprawdę nie chce się schodzić na dół.

Zimowe zdobycie szczytu zbliża ludzi :-). Siedzimy więc na Trzydniowiańskim i dyskutujemy ze skitourowcami nad zejściem. Polecają zamiast czerwonych znaków prowadzących długo lasem, powrót szlakiem papieskim, który, jak zapewniają, wiedzie Jarząbczym Upłazem, bocznym ramieniem odchodzącym od Trzydniowiańskiego Wierchu, a potem szybko schodzi do Doliny Jarząbczej. Według nich droga jest przetarta. Na naszej mapie szlak papieski w ogóle nie wychodzi na grzbiet, kończy się w dolinie, ale narciarze wyglądają profesjonalnie, a zachowują się tak, jakby znali tu każdy kąt. Upłazem rzeczywiście wiodą liczne ślady, wprawdzie przede wszystkim narciarskie, ale są. Dobra, niech będzie więc szlak papieski.

Widok Trzydniowiańskiego Wierchu z Jarząbczego Upłazu. Z prawej wyniosły szczyt Starorobociańskiego.

Błąd. Pierwszy kilometr to bajka, idzie się grzbietem, z pięknymi widokami przed oczyma. Im dalej jednak od Trzydniowiańskiego, tym śnieg mniej ubity i zapadający się pod nogami. Widać, że upłazem jeżdżą głównie narciarze i to tylko w pierwszej jego części, później ślady zanikają. Śnieg robi się kopny, teraz walczymy o każdy metr drogi. Wawek, najlżejszy, nieźle sobie radzi, my jednak zapadamy się z każdym krokiem po uda w białej masie. W takim tempie na dole znajdziemy się po zmroku. Po kilkuset metrach mamy dosyć, ale szczęście nam sprzyja. Dochodzimy właśnie do jakiegoś żlebu. Decyzja jest szybka — dupozjazd. Kontrolowany, bo łatwo nabrać tu zawrotnej szybkości. Kilka minut później otrzepujemy tyłki na drodze prowadzącej dnem Doliny Jarząbczej. Z drzewa uśmiecha się do nas znak szlaku papieskiego. Teraz już tylko znowu nuda — dojście do chochołowskiego gościńca i półtoragodzinny powrót do samochodu.

A to poglądowa mapka naszej trasy.


***
Turystyka zimowa jest oczywiście trudniejsza od letniej, ale przy sprzyjających warunkach pogodowych i rozwadze ze starszymi dziećmi, zaprawionymi w chodzeniu po górach!, da się zdobyć niejeden szczyt. Wyprawy w Tatry Wysokie wymagają dużego doświadczenia i sprzętu taternickiego, spotkanie ze śnieżnymi warunkami należy więc zaczynać od Tatr Zachodnich. Czy raki są konieczne? W dolinach nie, ale jeśli planujemy wejście na jakąkolwiek górkę, są one nieodzowne. Na Trzydniowiańskim Wierchu spotkaliśmy turystów bez raków, więc da się, ale czy to rozsądne? Nie, a do tego bardzo niekomfortowe. Niewiele trzeba, by zimą doszło do tragedii, no i po co tracić cenne siły na walkę ze śliską, zdradliwą powierzchnią. Jeszcze kijki — latem w ogóle z nich nie korzystamy, zimą wydają nam się niezbędne. Niezwykle ułatwiają poruszanie się po śniegu! Raki i kijki można wypożyczyć w kilku punktach w Zakopanem (doba za raki — 20 zł), nie trzeba mieć swoich.

Pamiętajmy, że zimowa wędrówka jest zwykle wolniejsza od letniej, należy założyć sobie czasowy naddatek. Nie warto, o czym sami się przekonaliśmy, wędrować mało uczęszczanymi lub niesprawdzonymi szlakami — dobrze udeptana ścieżka to w pewien sposób gwarancja bezpiecznego zejścia w doliny. Respektujmy też komunikaty dotyczące stopnia zagrożenia lawinowego, a przed wyjazdem poczytajmy chociaż o tym największym niebezpieczeństwie tatrzańskiej zimy. Jeśli nie mamy zrobionego kursu lawinowego, wyruszajmy na względnie bezpieczne szlaki przy stopniu zagrożenia lawinowego nie większym niż dwójka. No i pogoda — sprawdzajmy prognozę przed wyjściem w góry. Jeżeli zapowiadane są mgły, zrezygnujmy z wycieczki, przy nawet niewielkim wietrze weźmy pod uwagę, że odczuwalna temperatura na grani będzie dużo mniejsza. Nie chodzi o to, by straszyć, ale żeby wędrować bezpiecznie.

18 lipca 2016

TATRY: „Nu, pogodi!", czyli Kościelec, który się nie dał

Kuźnice — Nosal Boczań Hala Gąsienicowa schronisko Murowaniec — przełęcz Karb Kościelec — Mały Kościelec — Hala Gąsienicowa — dolina Jaworzynki — Kuźnice
(szlaki: zielony niebieski czarny — niebieski — czarny — niebieski — żółty)

czas przejścia: 8–9 godzin    suma podejść: 1600 m    dystans: 20 km    trudność: ***
infrastruktura: schronisko Murowaniec

Tegoroczne wakacje rozpoczęliśmy od wyjazdu w Tatry. Siedem dni i siedem cołodziennych wyryp. Przed wyjazdem nie mieliśmy planu, jakie szlaki i szczyty spróbujemy zdobyć, postawiliśmy na spontan. Wycieczki ustalaliśmy z dnia na dzień w zależności od pogody, ta bowiem, jak to w górach, grymasiła. Zaczęliśmy od Tatr Zachodnich, łatwiejszych technicznie, wyznaczając wraz z upływającymi dniami coraz bardziej zaawansowane cele. Któregoś wieczora, kiedy jak zwykle pochyliliśmy się nad mapą, by zaplanować kolejną wędrówkę, Wawek zaproponował:
   — Chodźmy na Kościelec.
   A więc Tatry Wysokie.
   — Kościelec nie jest taki łatwy — zauważyłam. — Po drodze nie ma klamer ani łańcuchów, ale to nie oznacza, że wejście jest lajtowe.
   W przeciwieństwie do Wawka wiedziałam o kapryśności i zdradliwości tego masywu. Przy dobrej pogodzie Kościelec zdobywa się w miarę łatwo, lecz wystarczy deszcz, by skały stały się zdradliwie śliskie, ekspozycja natomiast przyspiesza bicie serca. Problematyczne do pokonania są skalne progi, zwłaszcza dla osób niewysokich, czyli dzieci, które z trudem znajdują występy dla rąk i nóg w dobrej odległości. Szczyt potrafi też zaskoczyć szybko zmieniającą się pogodą — podczas wędrówki górujące nad głowami skały ograniczają pole widzenia i łatwo nie zauważyć zbliżających się od strony Świnicy czarnych chmur.
   Nie mieliśmy wątpliwości, że wyprawę na Kościelec z dzieckiem, nawet całkiem dużym, należy uznać za dość ryzykowną. Wiedzieliśmy jednak, że Wawek umie być rozważny i, czego nieraz dowiódł, potrafi dobrze oceniać własne siły. Co najważniejsze, miał odpowiednie obycie w górach i w skałach. Pogoda zapowiadała się dobrze, zapadła więc decyzja: „Spróbujemy". Co nie było równoznaczne z: „Wejdziemy".
Stromizny, piony, otchłanie powietrza, skalne zerwy i poszarpane granie, pochyłe płyty przykryte drobniutkimi okruchami granitu — dramatyczne piękno. Tak właśnie jest na Kościelcu. W tym jego urok. Zwyczajna ścieżka turystyczna umożliwia wędrowcowi żeglowanie w przestworzu, chłonięcie przepaści całym ciałem. Są tu miejsca, które nie tolerują błędu człowieka.
[Michał Jagiełło Wołanie w górach]
Kiedy budzimy się rano, pogoda, wbrew meteorologicznym zapowiedziom, nie nastraja optymizmem. Świeci słońce, ale na niebie zbierają się mało sympatyczne chmury. Z Kościelca mogą wyjść nici, nieco modyfikujemy więc plany. Postanawiamy najpierw wejść na Nosal i dopiero z niego ruszyć na Halę Gąsienicową. Trudno, jeśli zacznie padać, dotrzemy tylko do schroniska, wypijemy herbatę i zejdziemy do Kuźnic. Dzień nie będzie jednak całkowicie stracony, łzy obetrze inna zdobyta góra (a raczej górka).

A więc ruszamy! Niewysoki NOSAL (1206 m n.p.m.) wieńczą skaliste urwiska. To popularny cel niedługich, łatwych wycieczek — z góry roztaczają się ładne widoki na Giewont, Kasprowy Wierch, grań Orlej Perci i Kościelec. Wchodzimy na wierzchołek od strony tamy w Kuźnicach. Ścieżka od razu zaczyna się ostro piąć, ale stromy odcinek nie jest długi, raptem około 20 minut marszu. Potem szlak łagodnieje i pojawiają się pierwsze rozległe widoki. Jeszcze kilkanaście minut wędrówki i stajemy na szczycie. Spędzamy na nim trochę czasu — miejsca na skałach jest sporo, ale zwykle kłębi się tu tłum turystów. Nam towarzyszą kolonijne dzieciaki, jest więc hałaśliwie i mało urokliwie.

Panorama z Nasala. Dawniej na wapiennych skałach rosły licznie szarotki. Niestety turyści szybko je wykończyli. Nie obeszło się przy tym bez kilku śmiertelnych wypadków. Skały od strony szosy do Kuźnic przypominają ponoć kształtem nosy (ponoć, bo ja nie mam takich skojarzeń :-) i stąd nazwa góry.
Należy tu zachować ostrożność, przepaściste urwiska są kruche.

Kończymy popas i zbieramy się w dalszą drogę. Do schroniska Murowaniec podchodzimy przez BOCZAŃ (1224 m n.p.m.) i Skupniów Upłaz, niebieskim szlakiem. Wysokość zdobywamy dość szybko, a bezleśny grzbiet Skupniowego Upłazu oferuje przyjemne widoki. Ze wschodu i zachodu nadciągają ciemne chmury, maszerujemy więc bez postojów. Trasa nie jest wymagająca, nie ma żadnej ekspozycji, uważać trzeba tylko na śliskie kamienie. Chyba z powodu niepewnej pogody turystów nie ma zbyt wielu. Kiedy jednak po godzinie dochodzimy na Przełęcz między Kopami, robi się tłoczno. Dociera tu żółty szlak z Doliny Jaworzynki i większość osób, jak widać, wybiera ten wariant dojścia na Halę Gąsienicową. My zamierzamy nim schodzić.

Widoki z Przełęczy między Kopami wzbudzają niepokój.
Będzie pompa. Jak duża i jak długa?

Przełęcz między Kopami, zwana również Karczmiskiem, oferuje piękną panoramę na masyw Giewontu i Nosal. Podczas ładnej pogody to świetne miejsce na odpoczynek. Dla strudzonych wędrowców ustawiono tu nawet kilka drewnianych ław, dziś jednak nikt z nich nie korzysta. Zaczyna kropić, słychać pomruki burzy, niebo przykrywają ciężkie chmury, każdy chce jak najszybciej dotrzeć do schroniska. My sami na chwilę przystajemy, do Murowańca jest stąd około 20 minut marszu, nawet jeśli zmokniemy, nic się nie stanie, będzie gdzie się wysuszyć. W ten sposób, niespodziewanie, zostajemy na przełęczy sami. I w samotności pokonujemy HALĘ GĄSIENICOWĄ. Docieramy do MUROWAŃCA już w strugach deszczu, chronimy się w wypełnionej po brzegi jadalni i obserwujemy nieciekawą sytuację za oknem. Nie tylko leje jak z cebra, ale też walą pioruny, wiatr chłosta wodą kogo i co popadnie. Czy warto w ogóle myśleć o Kościelcu?

Masyw Kościelca góruje nad schroniskiem Murowaniec
(na pierwszym planie Mały Kościelec, schowany za chmurami —
Kościelec). Niskie chmury i deszcz nie rokują dobrze.

Pijemy herbatę i zastanawiamy się, co robić. Burza poszła dalej, już tylko kropi, za chwilę na niebie pojawi się słońce. Na jak długo? — oto pytanie. Czy zaryzykować kolejny krok na drodze ku Kościelcowi? Postanawiamy, że ruszymy czarnym szlakiem w stronę Świnickiej Przełęczy i jeśli pogoda pozwoli odbijemy za niebieskimi znakami na przełęcz Karb. Wybieramy dłuższe, ale łagodniejsze dojście pod Kościelec, bo chcemy, by skały miały czas obeschnąć, nim ewentualnie zaczniemy się wdrapywać na szczyt. Wygodny chodnik prowadzi nas obok Litworowego i Zielonego Stawu. Z każdą upływającą minutą robi się coraz ładniej, zaczyna przyświecać słońce, skaliste granie odcinają się od coraz bardziej błękitniejącego nieba. Wędrówka jest czystą przyjemnością.

Zielony Staw. W oddali widać Kasprowy Wierch. Miejsce urokliwe i ciche, mało kto tędy chodzi.

Za Zielonym Stawem przerzucamy się na niebieski szlak. Rozpoczynamy podejście na przełęcz Karb. Kamienne schodki pozwalają łatwo i szybko zdobywać wysokość. Kościelec od tej strony prezentuje się sympatycznie, stok, którym mamy wdrapywać się na szczyt, nie wydaje się ani stromy, ani niedostępny. Wejście na polski Matterhorn, jak czasem bywa nazywany Kościelec, wydaje nam się teraz możliwe i nie tak znowu trudne… Sam KARB (1853 m n.p.m.) to malutka, wąska przełączka między Kościelcem a Małym Kościelcem. Kiedy na nią docieramy, na niebie znów przybywa nieprzyjemnych chmur. Jeśli chcemy wchodzić na Kościelec, trzeba to zrobić natychmiast, bez odpoczynku. Inaczej nie starczy czasu, by zdążyć przed kolejnym deszczem. Pogoda jest na tyle niestabilna, że chętnych na Kościelec właściwie nie ma. Z góry schodzi grupka czterech osób i to wszystko. Tablica ostrzega, że szlak jest bardzo trudny. Decyzja jednak zapadła: wchodzimy.

W drodze na Karb. Z lewej wyglądający wręcz na połogi Kościelec.

Pierwsze kroki są trudne, choć ścieżka nie jest jeszcze eksponowana. Swoje robi niepewność, czy zdążymy przed deszczem. Na górę jest tylko 40 minut wspinaczki, ale przy takiej pogodzie „tylko" zamienia się w „aż". Z każdym krokiem przepaścistość wzrasta, szlak kilka razy zbliża się do krawędzi, a te podcięte są urwiskami. Tak, wiemy, że na tej górze należy stricte trzymać się szlaku, pokonując jednak w poprzek skośną gładką płytę, na której nogi opierają się na dwucentymetrowym uskoku, wiem jedno: przy deszczu i mgle nie chciałabym tędy schodzić. Zwłaszcza z dzieckiem. Natomiast pierwszy skalny próg nie robi na nas większego wrażenia, może dlatego, że przy nim akurat nie ma ekspozycji. Tempo mamy szybkie, ale szczyt przybliża się powoli. Tymczasem czarne chmury wiszą już nad Świnicą, co gorsza zaczyna grzmieć. Kiedy od wierzchołka dzieli nas jakieś dziesięć minut drogi (i najcięższy odcinek, eksponowany), czujemy na rękach pierwsze krople deszczu, a pioruny walą niebezpiecznie blisko. A więc odwrót. Jak najszybszy, by zejść, ile się da, zanim widoczność spadnie do zera, lunie i nie daj boże grzmotnie całkiem w pobliżu.

Ostatnie promyki słońca… Widok na Czarny Staw Gąsienicowy ze ścieżki na Kościelec.
Teraz jak najszybciej w dół. Ale nie wolno pozwolić sobie na nieuwagę… Wokół granatowe chmury.

KOŚCIELEC (2155 m n.p.m.) pokazuje nam swoje niebezpieczne oblicze. To pierwsza góra, z której musimy uciekać, nie zaliczywszy szczytu. Potknięcia, poślizgnięcia na stromej płycie, pobłądzenie we mgle… — takie wypadki zdarzały się tu nie raz, nie dwa, kilku turystów straciło życie, spadając z Kościelca podczas deszczu i złej widoczności. Decyzja o natychmiastowym zejściu jest więc rozsądna i słuszna, ale w sercach pozostaje żal. Na twarzy Wawka maluje się rozgoryczenie. Teraz jednak mobilizujemy siły i uwagę, by galopem, ale bezpiecznie zejść na Karb. Udaje się. Jesteśmy na przełęczy, gdy zaczyna naprawdę lać. Kościelec tonie w chmurach. Czeka nas jeszcze strome zejście czarnym szlakiem przez MAŁY KOŚCIELEC (1863 m n.p.m.) nad Czarny Staw Gąsienicowy. Dopiero tam będziemy mogli naprawdę odetchnąć. Schodzimy, mając niezłą huśtawkę pogodową — deszcz, słońce i… znowu deszcz. Wszystko w ciągu kilkudziesięciu minut.

Kiedy dochodzimy nad Czarny Staw Gąsienicowy, na moment pojawia się słońce…
A potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znów otulają nas chmury… Wraca deszcz.

W drodze powrotnej nie zahaczamy o schronisko. Rozpadało się na dobre, ale nam to nie przeszkadza. Jesteśmy myślami na Kościelcu, każdy przeżywa niedokończoną wyprawę. Dla nas wszystkich to lekcja odpowiedzialności, uznania, że czasem rezygnacja z celu jest najmądrzejszą decyzją. Tego też trzeba się nauczyć. Jednak kiedy trzy godziny później, po mokrym, ale bezproblemowym zejściu DOLINĄ JAWORZYNKI, docieramy do Kuźnic i samochodu, nie dziwimy się, gdy Wawek oznajmia:
   — Wrócimy. Pójdziemy z Kasprowego przez Świnicką Przełęcz, żeby było inaczej. Tylko wybierzemy lepszy pogodowo dzień. 
   Pewnie. To dobry pomysł. Dokończymy to, co zaczęliśmy.

Hala Gąsienicowa żegna nas przecierającym się niebem. Dziś jej uroki już nie dla nas.
Teraz czeka nas wędrówka wraz z deszczem do Kuźnic. Ale Kościelcu, jeszcze do ciebie wrócimy :-).

Na Kościelec wróciliśmy rok później. Tym razem szczyt udało się zdobyć, choć pogoda też nie rozpieszczała. Niskie chmury, grożące deszczem, zawisły nad Orlą Percią, częściowo pozbawiając nas widoków. Ostatnie 10 minut wędrówki na Kościelec to rzeczywiście innej skali wyzwanie. I nie chodzi nawet o ekspozycję, bo ta jest do zaakceptowania. Podszczytowy fragment szlaku wymaga używania rąk i wyszukiwania oparcia dla nóg. Są tu elementy wspinaczki — wprawdzie łatwej, możliwej do przejścia dla średnio zaawansowanego turysty, ale zawsze. To nie jest dobry szlak na początek tatrzańskiej przygody, zanim się tu trafi warto (wręcz należy!) przejść kilka innych tras (pójść na Giewont, przejść z Kondratowej na Kasprowy Wierch, zdobyć Szpiglasowy Wierch itp.). Ale sama góra i jej otoczenie to magiczny zakątek.

Na Kościelcu :-). Prawie wszyscy zajmujący się nazewnictwem tatrzańskim uważają, że nazwa Kościelca wynika z podobieństwa do gmachu kościoła. O wiele bardziej przemawia do mnie inna wersja. W gwarze podkarpackiej człowieka przeraźliwie chudego zwano kościelcem i niektórzy badacze uważają, że szczyt nazwano tak ze względu na jego smukłą sylwetkę, najsmuklejszą zarówno w otoczeniu Doliny Gąsienicowej, jak i całego skrawka Tatr widocznego z Podhala.

***

Kościelec skradł nam serca. To piękna góra, dla wielu w polskich Tatrach wręcz najpiękniejsza, o strzelistej, łatwo rozpoznawalnej sylwetce… Co przesądza o jej niezwykłości? Dla mnie — brak sztucznych ułatwień na szlaku, choć słyszałam wiele głosów, że w kilku miejscach powinny zostać zamontowane. Ale to właśnie nieobecność szpejów typu łańcuchy, dających złudne poczucie bezpieczeństwa, pozwala na prawdziwe spotkanie z górą. Podczas wędrówki człowiek zdany jest tylko na własne siły, a to rodzi dodatkowe zadowolenie z pokonywanych trudności i nowe więzi ze skalnym światem. Masyw Kościelca budzi też żywe uczucia u każdego, kto zna historię polskiego taternictwa. To przecież pod Małym Kościelcem w 1909 roku zginął porwany śnieżną lawiną Mieczysław Karłowicz, współtwórca tatrzańskiego pogotowia ratunkowego, to na zachodniej ścianie Kościelca w 1929 roku odpadł Mieczysław Świerz, wybitny taternik początku XX wieku, to w końcu w 1962 roku w rejonie Zadniego Kościelca śmierć poniósł Jan Długosz, znakomity wspinacz i autor kultowej dziś książki Komin Pokutników

Widok na Kościelec ze ścieżki prowadzącej na Mały Kościelec. Masyw ma trzy wierzchołki – Mały Kościelec, Kościelec i Zadni Kościelec. Ten ostatni, najwyższy, nie jest udostępniony turystycznie, ale prowadzą na niego liczne drogi wspinaczkowe. Jako pierwszy zdobył Kościelec Antoni Hoborski w 1845 roku, pierwsze wejście turystyczne przypisuje się przyrodnikowi Feliksowi Berdau, który zdobył szczyt w 1854 roku.


Na koniec kilka słów o samym pomyśle wchodzenia na Kościelec z dziećmi. Wracając ze szczytu, spotkaliśmy na szlaku tatę z 5-letnią córeczką. Tata emanował samozadowoleniem — „Patrzcie, jakie mam zdolne dziecko!" — dziewczynka szła w tempie żółwia, z trudem pokonując każdy kamienny schodek, za wysoki dla jej krótkich nóżek. Na moją głośną uwagę, że to idiotyzm pchać się na skały z maluchem, i to w żaden sposób nieubezpieczonym (bez choćby kasku na głowie), doczekałam się tylko uśmiechu politowania. Nie zmieniam zdania: bez względu na to jak świetnym górołazem jest tata i jak świetnie rozwinięty fizycznie jest dzieciak, zabieranie kilkulatka na taką trasę uważam za przejaw skrajnego egoizmu, wręcz debilizmu. Czy warto ryzykować obsunięcie dzieciaka ze skały? Poślizgnięcie w terenie eksponowanym? Zachwianie pod wpływ nagłego porywu wiatru? Spadnięcie ze schodka, bo wysoki i nieprzystosowany dla najmłodszych? Nie chodzi o to, że dzieci kondycyjnie sobie nie poradzą. Problem leży w psychice i koncentracji. U mniejszych dzieci kiepsko z rozważnym zachowaniem, nie dostrzegają zagrożeń i na nas spoczywa odpowiedzialność za każdy ich ruch. Sto razy się uda, za sto pierwszym może już nie. Ambicjonalne podejście do wyzwań (przede wszystkim rodziców, tak miło pochwalić się wyczynami swojej latorośli) i przekonanie o wyjątkowości własnych dzieci to pierwszy stopień do nieszczęścia. Jeśli nie teraz, to w przyszłości. W górach nie warto się spieszyć.

***

Zanim wyruszyliśmy na Kościelec, sprawdziliśmy siły na kilku innych tatrzańskich szlakach. A ponieważ dostaję pytania o pozostałe wycieczki, które przeszliśmy z Wawkiem, poniżej ich wyszczególnienie.
  • Dolina Kościeliska i jej jaskinie (suma podejść 900 m, 7 godzin marszu, 21 km) — mżawka i mgła spowodowały, że pierwszego dnia postanowiliśmy przejść jedną z najbardziej uczęszczanych tras w Tatrach. Deszcz (bynajmniej nie uciążliwy) odstraszył większość ludzi, było więc malowniczo i bez wielkiego tłoku. Wycieczka okazała się długa i dość wyczerpująca: oprócz jaskiń (Raptawicka, Mylna i Smocza Jama) odbiliśmy jeszcze na przepiękną Polanę Stoły i zaszliśmy nad Smreczyński Staw. Trasa dobra dla nastolatków, dla mniejszych dzieci zbyt długa i trudna technicznie (przy jaskiniach liczne łańcuchy, dodatkowo drabiny). 
Polana Stoły we mgle. Tutejsze szałasy należą do najpiękniejszych w Tatrach.
  • Z Doliny Strążyskiej na Sarnią Skałę z zejściem Doliną Białego (suma podejść 800 m, 5 godzin marszu, 12 km) — lajtowa trasa, podczas której obejrzeliśmy jeszcze wodospad Siklawicę oraz zaszliśmy do Doliny ku Dziurze.
  • Z Doliny Kondratowej przez Kondracką Kopę na Kasprowy Wierch z zejściem do Kuźnic (suma podejść 1500 m, 8 godzin marszu, 21 km) — tatrzański klasyk. Wycieczka łatwa i malownicza, niestety bardzo zatłoczona. Większość trasy prowadzi odkrytą granią, dlatego warto sprawdzić przed wyjściem pogodę. Sporo kilometrów do przejścia i duże przewyższenie, z mniejszymi dziećmi lepiej odwrócić wycieczkę, wjeżdżając na Kasprowy kolejką. 
Giewont i sznureczek ludzi widziane
z Kondrackiej Kopy.
  • Na Giewont z Doliny Strążyskiej, powrót Doliną Małej Łąki (suma podejść 1000 m, 7 godzin marszu, 19 km) — ładna trasa i nie tak zatłoczona jak z Doliny Kondratowej. Mozolne podejście bez trudności technicznych. Wejście na Giewont ubezpieczone łańcuchami, ale nie nazbyt trudne. Na wierzchołku trzeba uważać na dzieci. Podczas powrotu do samochodu zaszliśmy jeszcze do Doliny za Bramką.
Z widokiem na Giewont.
  • Czerwone Wierchy przez Przysłop Miętusi (suma podejść 1400 m, 8 godzin marszu, 17 km) — piękna trasa z męczącym, prawdziwie skalnym podejściem na Małołączniak (w jednym miejscu łańcuchy). Trasa do przejścia z nastolatkami, dla mniejszych dzieci za długa i zbyt męcząca.
  • Na Grzesia, Rakoń i Wołowiec z Doliny Chochołowskiej (suma podejść 1200 m, 9 godzin marszu, 24 km) — kolejny tatrzański klasyk. Trasa niezwykle widokowa, wymarzona podczas ładnej pogody. Dla mniejszych dzieci zbyt długa, choć pozbawiona trudności.
Wawek na przełęczy pod Wołowcem. W tle wspaniałe Rohacze.