Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trasa trudna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trasa trudna. Pokaż wszystkie posty

3 lipca 2018

ALPY JULIJSKIE — pod znakiem Špika

Pierwszy tydzień wakacji jak zwykle spędziliśmy w górach. Tym razem wybraliśmy się trochę dalej, w słoweńskie Alpy Julijskie. Góry oszołomiły nas swoją wyniosłością i surowością. Z dołu wyglądały wręcz onieśmielająco, strzelając w niebo ogromnymi postrzępionymi graniami, które wydawały się nie do zdobycia. W porównaniu z włoskimi i francuskimi Alpami, znanymi nam z wcześniejszych wyjazdów, zrobiły na nas wrażenie znacznie trudniejszych i dzikszych. Wieloma tutejszymi ścianami poprowadzono śmiałe via ferraty o dużej ekspozycji, nawet proste szlaki na mało wymagające szczyty zwykle miały krótsze bądź dłuższe odcinki ubezpieczone linami lub klamrami. Trudno tu o krótkie, półdniowe trasy, dojście choćby do wyżej położonego schroniska wymaga zazwyczaj 4 godzin marszu, nie mówiąc już o zdobyciu jakiegoś szczytu, no i zejściu z powrotem w doliny. Całodniowe 10-12-godzinne wędrówki to norma, przy czym należy nastawić się na wyrypy w księżycowym krajobrazie, z miejscami o ekspozycji zapierającej dech w piersiach, przewyższeniach sięgających 1500-1800 metrów i karkołomnych zejściach.


Wzbudzające respekt — Velika Ponca (2602 m n.p.m.) i Veliki Oltar (2621 m n.p.m.)…

Patrząc na porażająco piękne wapienne ściany, od razu myśli się o słynnych Dolomitach. Słusznie, Alpy Julijskie stanowią fragment Południowych Alp Wapiennych, do których należą też tamte góry. Z budową geologiczną — skałami wapiennymi — wiąże się oczywiście charakter masywu. Szczyty imponują tu śmiałymi kształtami, ostrymi graniami i potężnymi ścianami. Duża przepuszczalność skał powoduje, że woda opadowa niemal natychmiast znika pod powierzchnią ziemi i w górnych partiach gór nie ma jej prawie wcale. Krajobraz białych głazowisk wyschniętych koryt rzek to stały element tutejszych wędrówek. Wyżej zmorą są piargi — ogromne pola rumoszu, który osuwa się spod nóg przy każdym kroku.

Pod koniec czerwca Alpy Julijskie okazały się niemal bezludne. Być może zaważyła na tym niestabilna pogoda — było zimno, deszczowo, wyżej w wielu miejscach zalegały rozległe płaty stromego zmrożonego śniegu. I właśnie pogoda nie pozwoliła nam zdobyć Triglavu — niemal codziennie padał na nim śnieg, a chmury przykrywały grań zwartą czapą. Robienie w takich warunkach trudnej ferratowej trasy uznaliśmy za niepotrzebne ryzyko. Będzie kolejny powód, by wrócić. Z pięciu wypraw, które udało nam się odbyć, dwie zrobiły na nas wyjątkowo duże wrażenie. I na ich krótki opis zapraszam.

…oraz bukoliczny obrazek — szczyty Alp Julijskich widziane z polany pod Slemenovą Špicą

NA WYNIOSŁY ŠPIK
Mihov dom — Koča v Krnici — Lipnica — Špik — Koča v Krnici – Mihov dom
(końcowe podejście na szczyt z elementami via ferraty)

czas przejścia: 9–10 godzin
    suma podejść: 1500 m   trudność: ***

Piramidalny Špik górujący nad Kranjską Gorą zdobył nasze serca od pierwszego wejrzenia — śmiały szpiczasty kształt, od którego wziął nazwę, i ogromne zerwy północnej ściany rozbudziły chęć jego zdobycia. Szczyt ma opinię dzikiego i rzadko odwiedzanego, ale nie jest trudny technicznie: ubezpieczone odcinki są krótkie i niezbyt eksponowane. Kto ma większe wysokogórskie doświadczenie, spokojnie sobie poradzi. Problemem może być natomiast przewyższenie do pokonania: 1500 metrów w górę to spory wysiłek (dobra kondycja to przy tej wycieczce podstawa!). Prawdziwym wyzwaniem okazuje się jednak droga powrotna, kiedy zmęczenie daje już o sobie znać, a stromo zbiegające w dół pola piargów zdają się nie mieć końca.

Špik (najwyższy, w centrum) widziany ze szlaku na widokowy Ciprnik. Po prawej płaty śniegu i piargi, którymi wiedzie droga zejściowa. Pogoda w porównaniu z tą, podczas której zdobywaliśmy szczyt, dużo posępniejsza.

Dojazd do miejsca startu wycieczki wiedzie malowniczą Ruską cestą. Droga, wybudowana przez rosyjskich jeńców w czasach I wojny światowej, rozpoczyna się w Kranjskiej Gorze przechodzi przez przełęcz Vršič i zbiega do miejscowości Trenta. To niby tylko 24 kilometry, ale do pokonania jest aż 50 ostrych zakrętów, ponumerowanych i z podaną wysokością. Nasza trasa rozpoczyna się w jednej trzeciej Ruskiej drogi, w pobliżu schroniska MIHOV (1085 m n.p.m.): samochód zostawia się na jednym z tamtejszych parkingów. My wybraliśmy ten znajdujący się naprzeciw tzw. ruskiego krzyża: najdogodniejszy, bo szlak zaczyna się dosłownie kilka metrów powyżej niego.

Jadąc do ruskiego krzyża, mija się punkt widokowy na Prisojnik (2547 m n.p.m.), jeden z najbardziej znanych szczytów Alp Julijskich, z charakterystycznym oknem (wiedzie przez niego wymagająca ferrata). Niestety, załamanie pogody nie pozwoliło nam Prisojnika zdobyć. To jeden z celów kolejnego wyjazdu.

Z szosy wygodna ścieżka sprowadza na dno doliny Krnica. W ciągu pół godziny docieramy do ładnie położonego schroniska — KOČA v KRNICI (1113 m n.p.m.). Jest ono jednym z najmniejszych w Alpach Julijskich, czego nie można powiedzieć o otoczeniu — wyniosłych, potężnych ścianach Zadniego Prisojnika, Razora i Škrlaticy. Warto przy okazji wspomnieć, że wszystkie szlaki w Alpach Julijskich są znakowane na czerwono; w miejscach przecięcia poszczególne kierunki wskazują tabliczki z nazwą szczytu albo doliny. Wysoko w górach znakowanie jest ubogie, czasem to tylko maźnięcie kreski na skale lub słabo widoczne niewielkie kółko, gdzieś na kamieniu. Na szczęście w newralgicznych punktach są też ustawiane kamienne kopczyki, ułatwiające odnajdywanie drogi w bezkresie kamieni.

Koča v Krici otoczona przez wyniosłe szczyty.

Za schroniskiem rozpoczyna się to, co w górach oczywiste: podejście. Należy nastawić się na 4–5-godzinne ciągłe zdobywanie wysokości (czas na szlakowskazie podaje 4,5 godziny na Špik i tyle mniej więcej bez odpoczynku to zajmuje). Kilkanaście minut od schroniska przekraczamy koryto okresowego potoku, a potem częściowo wśród kosówki dochodzimy do kolejnego łożyska usłanego ogromnymi kamulcami. Szlak wiedzie a to korytem, a to w jego pobliżu. Ścieżka robi się coraz bardziej stroma, nad nami górują pionowe skały Gamsovej Špicy. Wchodzimy w łany kosodrzewiny, które wraz z wysokością kurczą się, ustępując miejsca nagim skałom. Krajobraz z każdym krokiem nabiera surowości, człowiek maleje, staje się nic nie znaczącym punkcikiem w bezkresie przyrody.

Niższe partie podejścia na Špik (↑) — droga wiedzie wyschniętym korytem potoku. Na kamulcu czerwony znaczek szlaku. Na tym odcinku trzeba uważnie wypatrywać znakowania, łatwo go zgubić, co nam się przytrafiło i niepotrzebnie podeszliśmy kilkadziesiąt metrów w górę. Wraz ze zdobywaniem wysokości otoczenie staje się coraz bardziej surowe (↓).

Na całym szlaku nie spotykamy nikogo. Potęguje to wrażenie samotności i opuszczenia, zdania tylko na siebie. Do tego cisza, w której strącenie kamienia urasta do hurgotu. To zupełnie inne przeżywanie natury niż na popularnych szlakach. Bardziej pierwotne. Ludzi wprawdzie nie spotykamy, towarzyszą nam jednak zwierzęta. Kiedy przysiadamy na pięć minut i wyciągamy batoniki dla podreperowania sił, nie wiadomo skąd nadlatuje wrończyk. Przysiada pół metra od nas i czeka na okruchy. Jeszcze wyżej, dużo ponad 2000 m n.p.m., na naszej drodze pojawia się stado owiec. Wyglądają na zdziwione widokiem kogoś takiego jak my, zazwyczaj są tu zupełnie same.

Podobny do kawki mieszkaniec gór wysokich — wrończyk (↑). I stadko owiec (↓) na wysokości około 2300 m n.p.n. Trawa rośnie tu licho, ale widać wystarcza, by przeżyć.

Po ponad trzech godzinach marszu od schroniska szlak wyprowadza na niewielkie siodełko w skalnej grani. Widoki są stąd imponujące — wielkie wrażenie robi zwłaszcza skalny mur Velikiej Poncy i Velikiego Oltara (zdjęcie na samym początku relacji). Kilkadziesiąt metrów dalej docieramy szeroką granią do skalnego wypiętrzenia. To początek ubezpieczonego fragmentu szlaku. Na wierzchołek wypiętrzenia podchodzi się z pomocą lin, a zaraz potem schodzi nieco w dół na przełączkę. Stąd po kamulcach osiąga się szczyt LIPNICY (2418 m n.p.m.), niższy wierzchołek Špika. Zejście na kolejną przełączkę i końcówka szlaku wiedzie stromo po kruchych skałach. Na tym odcinku trzeba zachować uwagę, ekspozycja nie jest wielka, ale złe stąpnięcie może oznaczać kontuzję i konieczność wezwania pomocy. 

Ubezpieczone przejście skalnego wypiętrzenia i widok na końcówkę szlaku (↑) — podejście wiedzie granią. Choć grań wygląda na trudną, w rzeczywistości nie ma na niej dużej ekspozycji. Droga po kamulcach jest wprawdzie bardzo stroma, ale technicznie prosta (↓).

Niemal pięć godzin od wyjścia ze schroniska stajemy na wierzchołku ŠPIKA (2472 m n.p.m.). Rozciągająca się stąd panorama jest kapitalna — na południu góruje Škrlatica, a za nią pozostałe szczyty Alp Julijskich, na północy natomiast zieje przepaść; Špik urywa się od tej strony ogromną 950-metrową ścianą. Jej pokonanie było w latach 20. XX wieku jednym z największych wyczynów alpinizmu europejskiego. Za doliną Sawy widać natomiast Karawanki. Robimy sobie fotę i wpisujemy się do księgi wejść.

Jest zadowolenie. My i to, co widać ze Špika na południe.

Teraz czeka nas najgorszy fragment wyprawy — zejście. To najbardziej karkołomne opuszczenie góry, jakie przyszło mi przeżyć. Którędy wiedzie szlak, do końca nie wiadomo — w dół po piargach, tak wskazuje strzałka na przełęczy. Potem przez kilkaset metrów oznaczeń nie ma, bo gdzie niby je namalować. Na ustawienie kopczyków nie ma szans. Każdy krok wywołuje lawinkę kamyków i sporych kamulców. Właściwie osuwamy się wraz z nimi w dół, licząc na to, że uda się zatrzymać. Tuż obok ciągnie się ogromny stromy płat śniegu, wejście na niego, choć kusi, może bez raków skończyć się ślizgiem kilkaset metrów w dół. Koniec końców i tak musimy ten płat przetrawersować — po niemal godzinnym pokonywaniu piarżystego kotła dostrzegamy na niewielkim wyniesieniu po drugiej stronie śniegu kopczyk. Trudno opisać ulgę, kiedy cali i zdrowi przy nim stajemy. Dalej jest już normalniej, ale niezwykle stromo. Końcowy etap to mozolne pokonywanie kolejnych metrów, miejscami kruchą skałą z ubezpieczeniami. Po ponad trzech godzinach docieramy do dna doliny i cicho szemrzącego potoku z niebieską wodą.

Początkowy fragment zejścia wiedzie ostro po piargach. Oj, daje to wycisk.

Dzikość Špika nas zauroczyła. To przepiękna wyrypa w skalny świat. Konieczne są kask i rękawiczki, w kopule szczytowej trzeba używać rąk podczas podchodzenia i zejścia, a skały bywają ostre. Sprzęt ferratowy dla osób wprawnych, kiedy wędruje się bez dzieci, można sobie darować. Najtrudniejszy odcinek da się pokonać na żywca, choć wymaga to odporności na ekspozycję i dużej pewności ruchów. Wrażenia? Niech wystarczy to, że po takich wyprawach trudno wrócić w zatłoczone góry, odnaleźć w nich piękno zakryte przez głośnych turystów, którym wydaje się, że są panami tego świata.


WIDOKOWA SLEMENOWA i FERRATA NA MALĄ MOJSTROVKĘ
Przełęcz Vršič — Vratica — Przełęcz Slatnica — Slemenova špica — Przełęcz Slatnica – Mala Mojstrovka — Vratca — Przełęcz Vršič
(podejście na Malą Mojstrovkę via ferratą)

czas przejścia: 7 godzin (ferrata 1,5 godziny)
   suma podejść: 900 m   trudność: **

Był skalny świat, niech będzie trochę lasu, trochę łąki, a na koniec piękna ferrata. Wycieczka jest bardzo różnorodna, niezwykle atrakcyjna krajobrazowo, do tego nie aż tak wyczerpująca. Z wielu miejsc na trasie rozciągają się wspaniałe panoramy, czas przejścia łatwo może się więc wydłużyć. Sama ferrata na Malą Mojstovkę to klasyk Alp Julijskich, podobno w sezonie droga jest bardzo zatłoczona. My odbyliśmy ją niemal w samotności, dużo przed nami w ścianę weszła czwórka Słoweńców, za nami nie było już nikogo.

Skalny mur Mojstrovki. Pokonanie jednej z tych ścian czeka nas na końcu wyprawy.

Naszą wyprawę zaczynamy na PRZEŁĘCZY VRŠIČ (1611 m n.p.m.). W sezonie tutejsze parkingi są płatne, a mimo to szybko się zapełniają. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że wyrusza się stąd na Prisojnik, jeden z najbardziej znanych szczytów Alp Julijskich, oraz równie popularną Malą Mojstrovkę. My, zanim zmierzymy się z ferratą, postanawiamy jeszcze odwiedzić uchodzącą za wspaniały punk widokowy Slemenovą špicę.

Już sama przełęcz Vršič zapewnia piękne widoki na szczyty Alp Julijskich. Później będzie jeszcze piękniej…

Szlak prowadzi nas początkowo na siodło zwane VRATICA (1807 m n.p.m.). Znajduje się tu rozstaj szlaków: w lewo można dojść do ferraty na Mojstrovkę, w prawo — na Slemenovą špicę. Odbijamy w prawo i urokliwą, łatwą ścieżką poprowadzoną w pobliżu górnej granicy lasu wędrujemy — raz nieco w dół, raz nieco do góry — na PRZEŁĘCZ SLATNICA (1815 m n.p.m.). Okazuje się ona rozległą trawiastą polanką z kilkoma wiekowymi modrzewiami i niezwykle malowniczym widokiem. Stąd w kilkanaście minut dość stromą ścieżką podchodzi się na SLEMENOVĄ ŠPICĘ (1911 m n.p.m.). Szczyt ma opinię jednego z najlepszych punktów widokowych Alp Julijskich. Szczególnie imponująco i pięknie prezentuje się z niego Jalovec, podobno najbardziej honorny wierzchołek tych gór. Sama Slemenova opada w doliny stromymi skalnymi ścianami, miejsca na szczytowej platformie jest więc niewiele.

Otoczenie przełęczy Slatica (↑) i widok na skalny mur szczytów ze Slemenovej špicy (↓). Z lewej jeden z wierzchołków Mojstrovki, w środku — pięknie ciosany Jalovec.

Na Slemenovej spędzamy trochę czasu, delektując się widokami. W końcu ruszamy na podbój ferraty. Dojście do niej wiedzie polami piargów i płatami śniegu. Żelazną drogę poprowadzono północną ścianą Mojstrovki, śnieg u jej podstawy utrzymuje się więc stosunkowo długo. Mieliśmy szczęście, że przed nami w ścianę weszli Słoweńcy, inaczej długo szukalibyśmy miejsca startu ubezpieczonej drogi. Powód? Kilkadziesiąt początkowych metrów ferraty skrywała zlodzona pokrywa — żeby dostać się do pierwszej odkrytej stalowej liny, trzeba było pokonać pod górę stromy płat śniegu, a potem przekroczyć ziejącą chłodem głęboką szczelinę brzeżną. To się nazywa mocne otwarcie drogi!

Ferratowa ekwilibrystyka w wykonaniu Wawka w załupie (↑) oraz środkowa część drogi (↓).


Sama ferrata wyceniana jest na B|C (umiarkowanie trudna, miejscami dość trudna), jej pokonanie zajmuje 1,5 godziny (530 m przewyższenia). Trudność polega na sporej ekspozycji, a nie wielkich technicznych wymaganiach. Nie ma tu odcinków typowo siłowych, przewieszonych ścianek, w zamian, co może przyprawiać o szybsze bicie serca, na trasie jest kilka fragmentów niezabezpieczonych stalową liną z niezłą lufą pod nogami. Niektóre z tych odcinków trzeba pokonać, trzymając się kołków wbitych w ścianę i stawiając nogi na metalowych klamrach. Bezpieczeństwo jest iluzoryczne, w razie poślizgnięcia — lot gwarantowany. Może to stresować, tym bardziej jeśli wie się, że większość śmiertelnych wypadków turystów w Alpach Julijskich, to wynik poślizgnięcia i odpadnięcia od ściany. Gwoli ścisłości muszę jednak dodać, że takie odcinki są bardzo krótkie, ot trzy, cztery kroki do postawienia i po bólu. Jeżeli okaże się to dużym wyzwaniem, na granicy przejścia, wówczas lepiej odpuścić sobie inne ferraty Alp Julijskich, są one znacznie bardziej eksponowane, no i nieco trudniejsze technicznie.

Końcówka ferraty, czyli piękna graniowa wspinaczka już bez sztucznych ubezpieczeń.

Początek ferratowej drogi prowadzi załupą w dość dużej ekspozycji. Później droga nieco łagodnieje, wiodąc systemem skalnych półek, by wyprowadzić ponad krawędź ściany. Stąd, jak dla mnie, rozpoczyna się najładniejszy fragment trasy — pokonujemy już bez sztucznych ubezpieczeń usianą głazami i kamulcami grań. Prosta, ale efektowna wspinaczka pozwala nacieszyć się skalnym światem. Widoki przepyszne, wiatr urywa głowę, surowość miejscami eksponowanego głazowiska oszałamia… Kiedy stajemy na szczycie MALEJ MOJSTROVKI (2332 m n.p.m.) i widzimy drogę zejściową, robi się żal, że ferrata już za nami. Wkładamy wszystkie ciuchy, jakie mamy, i rozsiadamy się na krótki odpoczynek. Po chwili jest już przy nas wrończyk, należą mu się przecież okruchy.

Na szczycie Malej Mojstrovki. W tle Jaloviec.

Zejście oczywiście strome, polami piargów. Nie jest jednak tak źle, tym razem widać nawet coś na kształt ścieżki. Najtrudniejszy odcinek pojawia się dużo poniżej szczytu. To stromy żleb z kruchymi skałkami. Szlak jest tu mocno zerodowany, robi się bardzo ślisko i mało komfortowo. Na szczęście odcinek ten nie jest zbyt długi, po nim przyjemna leśna ścieżka sprowadza już na parking na przełęczy Vršič.

Nieprzyjemny żleb, który trzeba pokonać podczas zejścia.


*
W pozostałe dni pogoda nie nastrajała do długich, trudnych graniowych wędrówek. Przelotne deszcze, burze i zimny wiatr — temperatura oscylowała w dolinach w granicach 10 stopni, wyżej schodziła w okolice zera. Każdego dnia wyruszaliśmy na szlak, ale trasy prowadziły na niższe szczyty, nieprzekraczające 2000 metrów wysokości. Poszliśmy:
  • na Ciprnik (1745 m n.p.m.) — trasa okazała się wyczerpująca; 1000 metrów przewyższenia do pokonania, bardzo strome i długie podejście, w kopule szczytowej ubezpieczenia; w zamian mimo deszczu i dużego zachmurzenia majestatycznie groźne widoki; po zejściu do Planicy odwiedziliśmy jeszcze kompleks skoczni narciarskich
  • do biwaku III (1340 m n.p.m.) — bardzo ładna trasa pozwalająca poznać dolinę Martuljek; z odwiedzeniem wszystkich atrakcyjnych miejsc to całodniowa wycieczka; po drodze skalny kanion potoku, dwa wodospady (dojście do drugiego miejscami ubezpieczone), kaplica ludzi gór, schron (czyli biwak) dla wspinaczy (dojście dłuższym fragmentem ubezpieczonym), niezwykle surowe dno kotła Za Akom… Można jeszcze odwiedzić drugi biwak, ulewa niestety pokrzyżowała nam te plany.
  • do źródła Soczy z Trenty — półdniowa urokliwa trasa ścieżką zwaną Obsoška pot do Koča pri izviru Soče, stamtąd w kilkanaście minut do źródła (dojście ubezpieczone, ale łatwe) 
  • do wąwozu Vintgar i Bledu — tego dnia pogoda była wyjątkowo zła, wybraliśmy się więc na spacerową trasę przez malowniczy wąwóz Vintgar; to jedna z wielkich atrakcji Alp Julijskich, wstęp jest płatny; na obiad pojechaliśmy do pobliskiego Bledu, znanego kurortu.
Inny wymiar Słowenii — malowniczy Bled.


15 maja 2018

PREALPI GARDESANE — ferraty nad jeziorem Garda

Via ferraty (z włoskiego „żelazne drogi") to, mówiąc ogólnie, szlaki poprowadzone w skalistym terenie, wyposażone w stalowe liny, drabinki, klamry… Prowadzą zazwyczaj terenami o dużej ekspozycji, często z pionowymi odcinkami do pokonania. Ich bezpieczne przejście wymaga odpowiedniego sprzętu — uprzęży, lonży, kasku, rękawiczek. Pierwsze takie drogi powstały na potrzeby żołnierzy, by ułatwić im poruszanie się w terenie górskim, potem szlaki te zaczęli eksplorować także turyści. Ferraty mają różną trudność — często stosuje się klasyfikację sześciostopniową A—F, gdzie A to droga dla początkujących, a F — dla ekspertów z doskonałą kondycją i umiejętnościami wspinaczkowymi.

Wawek na ferracie Che Guevara (fot. Wojo)

Pomysł by wyruszyć na ferraty mościł się w naszej głowie od dwóch lat. Wawek przeszedł z nami wiele górskich pasm, w tym również skaliste i ubezpieczone, czekaliśmy jednak aż skończy 12 lat. Dlaczego? Pośpiech i brawura w górach nigdy do nas nie przemawiały, wyznajemy zasadę powolnego, lecz dogłębnego wtajemniczania dzieci w górski świat. Żelazne drogi przystosowane są do możliwości osób dorosłych — niski wzrost i niewielka siła u dzieci bardzo utrudniają wędrówkę, a momentami mogą czynić ją niebezpieczną. Naszą decyzję o wyjeździe na ferraty ułatwił nie tylko wiek Wawka, ale także sekcja wspinaczkowa — przez kilka miesięcy Wawek ćwiczył na ściance, zdobywając podstawowe umiejętności i oswajając się z wysokością, tak by wędrówka po żelaznych drogach była przyjemnością, a nie stresem. Na zapoznanie się z ferratami wybraliśmy region jeziora Garda. Wśród bogactwa tamtejszych dróg jest sporo łatwych i średnio trudnych — w końcu dla nas także była to ferratowa premiera.

Widok na jezioro Garda ze szczytu Colodri (fot. Wojo)

Prealpi Gardesane należą do Południowych Alpach Wapiennych (jak Dolomity). Góry, które otaczają jezioro Garda, tworzą pasmo zwane po włosku Monti del Garda. Choć szczyty nie imponują wysokością, robią niezwykłe wrażenie (najwyższy Monte Caplone, inaczej Cima delle Guardie, ma 1976 m n.p.m.; najwyższy szczyt całych Prealpi Gardesane: Monte Cadria — 2254 m n.p.m.). Nad ogromną taflą wody wypiętrzają się strome wierzchołki niczym wulkaniczne stożki. Niżej zazwyczaj porośnięte są bujnymi lasami, wyżej strzelają w niebo wzbudzającymi respekt zerodowanymi wapiennymi ścianami. Leżące w pobliżu jeziora urokliwe miasteczko Arco to mekka wspinaczy sportowych, na okolicznych ścianach, malowniczo górującymi nad zabudową, wytyczono ponad tysiąc skalnych dróg.

Koniec kwietnia i początek maja to świetny czas na odwiedzenie tych stron. Klimat, łagodzony ogromną taflą wody, jest ciepły, po śniegu dawno nie ma śladu. Co ważne, słońce nie przypieka tak mocno jak w wakacje, pokonywanie skalnych ścian jest więc mniej uciążliwe. Niestety podczas naszego wyjazdu pogoda nie rozpieszczała: było więcej deszczu niż przejaśnień. Udało nam się jednak codziennie znaleźć okno pogodowe, by zmierzyć się ze skałą. Zapraszam na krótkie opisy zrobionych przez nas ferrat.

Jedno z zagubionych wśród gór włoskich miasteczek… W drodze na Cima Rocca (fot. Wojo)


1. DZIEŃ: NA CIMA ROCCA
Biacesa — Cima Capi — Bivacco Arcione — Cima Rocca — Biacesa
(szlak 470 — via ferrata F. Susatti — via ferrata M. Foletti — szlak 471 i 460)

czas przejścia: 7 godzin
(ferraty 1,5 godziny)    suma podejść: 800 m   trudność: *|**

Korzystając z bezdeszczowego dnia, postanowiliśmy zacząć naszą ferratową przygodę dość forsownie, od zdobycia Cima Rocca kombinacją dwóch żelaznych dróg. Wycieczka, długa czasowo, nie jest trudna technicznie: to nasze pierwsze spotkanie z ferratami, wybraliśmy więc drogi nie aż tak wymagające pod względem umiejętności. Obie ferraty, którymi wiedzie trasa, oznaczone są symbolem B — dobre dla osób mających niewielkie doświadczenie w przejściach dróg ubezpieczonych. Włosi, którzy stosują nieco inny system klasyfikacji, oznaczają je jako PD, niezbyt trudne — przeznaczone dla osób z doświadczeniem w turystyce wysokogórskiej, bez większego lęku wysokości. Drogi są mało eksponowane, wymagają niewielkiej siły fizycznej, zostały ubezpieczone na niemal całej długości. Jednym słowem: są dobre na dobry początek.

Samochód zostawiamy na parkingu w miasteczku BIACESA. Pierwsze półtorej godziny prowadzi nas szlak 470 (senter dei Bech, czyli ścieżka kozy): urokliwa wąska leśna dróżka z kilkoma punktami widokowymi na jezioro Garda. Potem wkraczamy na ferratę F. Susatti (szlak nr 405). W sezonie jest na niej gęsto od turystów, na szczęście pochmurny dzień nie sprzyja długim wędrówkom i dzięki temu możemy się cieszyć pustką i spokojem (podczas całej wyprawy spotykamy dosłownie kilkanaście osób). Podobno aż do początku XXI wieku Cima Rocca i jej okolice niemal w ogóle nie były odwiedzane, tylko mieszkańcy znali stare wojenne ścieżki. Wraz z eksplozją turystyki outdoorowej szlaki przystosowano dla wędrowców i frekwencja ogromnie wzrosła.

Ferrata F. Susatti. Na górze, od lewej: Ela, Iwona, Wawek (fot. Wojo);
na dole, od lewej: Wojtek, Wojo, Ela (fot. Iwona)

Wędrówka ferratą Susatti trwa około godziny. Droga wiedzie po stosunkowo łatwych do pokonania skałach, kilka razy przekracza się pozostałości austriackich okopów z pierwszej wojny światowej. Duże wrażenia robią widokowe półki, zapewniające wspaniałe panoramy na Monte Baldo, ośnieżony Adamello i jezioro Garda. Ładny widok oferuje też CIMA CAPI (907 m n.p.m.). Pierwszy zdobyty szczyt tego dnia wita nas włoską flagą i książką wejść schowaną w blaszanej puszcze. W zeszycie sporo polskich wpisów.

Cima Capi — widok ze szczytu wspaniały: na jezioro Garda, miasteczko Riva oraz dolinę Ponale. Podczas pierwszej wojny światowej tereny masywu stanowiły strategiczny punkt kontroli nad doliną, stąd ciąg galerii, bunkrów i chodników ciągnących się wzdłuż grzbietu. Z Cima Capi do kolejnej ferraty trasa wiedzie wąską ścieżką nad przepaściami — wędrówka potrafi być emocjonująca (fot. Wojo i Iwona).

Po krótkiej wędrówce grzbietem dochodzimy do rozwidlenia szlaków i wejścia na kolejną ferratę: M. Foletti. Przed nami znów ciąg ubezpieczonych ścianek. Początek ferraty to przejście po klamrach nieco eksponowaną półką, potem kilka skałek do pokonania i zejście rynną na wypłaszczenie. Niedługa, ale ciekawa trasa w ciągu pół godziny doprowadza do BIVACCO ARCIONE (858 m n.p.m.), samoobsługowego schronu, w którym można przygotować herbatę i coś do jedzenia (jest kuchnia z paleniskiem, garnki, sztućce, a nawet herbata, kawa, makaron, oliwa), a w razie czego przenocować. To dobre miejsce na odpoczynek, przed schronem ustawiono kilka ław, rozciąga się stąd ładny widok. Równie ładnie, może nawet bardziej malowniczo, jest 100 metrów dalej, przy kościółku San Giovanni. Podczas pierwszej wojny światowej został on celowo zburzony, aby utrudnić namierzenia artylerii, i odbudowany w latach 80. XX wieku.

Krótka, ale ciekawa ferrata M. Foletti (fot. Wojo) oraz kościółek San Giovanni (fot. Iwona).
Na zboczu poniżej kościółka (dojście ze szlaku 471 do Biacesy) można obejrzeć żołnierskie schrony.
W ich wnętrzu urządzono niewielką wystawę fotograficzną dotyczącą czasów pierwszej wojny światowej i włosko-austriackiego konfliktu.

Spod kościółka szlak 471 w ciągu 30 minut wyprowadza na Cima Rocca. Ścieżka wije się po zboczu, kilka razy wchodząc do tuneli wydrążonych w skale podczas pierwszej wojny światowej. Niskie, wąskie, z otworami strzelniczymi, stanowią jeszcze jedną atrakcję na szlaku. Dwa pierwsze korytarze są krótkie, do przejścia bez światła, trzeci — Gallerie del Guerra — ma prawie 100 metrów długości i wymaga czołówki (tunel można obejść, idąc wariantem szlaku). Ostatnie kilkadziesiąt metrów dojścia na CIMA ROCCA (1090 m n.p.m.) wiedzie nieco eksponowaną ścieżką gwarantującą świetne widoki. Szczyt zdobi żelazny krzyż. Jest też oczywiście książka wejść. Warto tu chwilę pobyć i nacieszyć oczy krajobrazami. Potem czeka nas już tylko 1,5-godzinne zejście do Biacesy.

Tunele z pierwszej wojny światowej i opadająca stromą ścianą w kierunku jeziora Garda — Cima Rocca
(fot. Wojo i Iwona).

Wrażenia? Cała trasa jest bardzo widokowa, dodatkową atrakcją są tunele i okopy z czasów I wojny światowej. Wędrówka to idealne połączenie górskich klimatów i śródziemnomorskich krajobrazów z dawką emocji związaną z pokonywaniem skalnych odcinków. Obie ferraty zostały odnowione w 2014 roku, liny są solidnie osadzone. Ekspozycja nie przeraża, choć oczywiście wszystko zależy od wrażliwości na pustkę pod stopami (sama mam lęk wysokości, ale tu jeszcze było w porządku). W całości wyprawa niezwykle satysfakcjonująca. Piękne i interesujące przejście dla niemal wszystkich.


2. DZIEŃ: NA COLODRI
Arco — Colodri — Arco
(via ferrata Colodri — szlak 431B)

czas przejścia: 2,5 godziny
(ferrata 1 godzina)    suma podejść: 300 m   trudność: * | **

Drugi dzień wita nas deszczem. Z prognozy wynika, że po południu przestanie padać na jakieś 3 godziny. Postanawiamy wybrać się na niedługą ferratę Colodri. Jej pokonanie powinno nam zająć godzinę, dojście i zejście około 1,5 godziny. Tyle, by zmieścić się w oknie pogodowym. Ferratę wycenia się podobnie jak te dzień wcześniej (B lub B|C) — jest odrobinę trudniejsza technicznie, ale w zamian krótka i kondycyjnie niewymagająca. Psychicznie warto przygotować się na większą ekspozycję, choć nadal jest ona do zaakceptowania. Droga ze względu na łatwość dostępu jest bardzo popularna, ale znów mamy szczęście — podczas przejścia nikt nie depcze nam po piętach, dopiero pod sam koniec dogania nas trójka Włochów. I to tyle z osób spotkanych na szlaku.

Ferrata na Colodri — łatwa technicznie, choć ze sporą ekspozycją (fot. Wojo i Ela).

Samochód można zostawić w małej zatoczce przy bocznej drodze w Arco, w okolicy kempingu i basenu miejskiego. Malownicza ścieżka wśród głazów prowadzi stamtąd do podstawy ściany. Okolica to mekka wspinaczy — ogromna ściana Colodri nawiesza się 200-metrowymi zerwami i robi ogromne wrażenie. Ferrata jest świetnie utrzymana, podczas jej pokonywania podziwia się rozległe widoki na Arco i dolinę. Trasa to trawers ogromnego wapiennego stoku, najbardziej pionowy odcinek, choć z nieco mniejszą ekspozycją, bo wiodący czymś w rodzaju rysy, czeka nas na końcu ferraty, tuż przed wyjściem na wierzchołkowe wypłaszczenie. Stamtąd po ogromnych głazach zabezpieczonych mocarnymi linami przed ewentualnym odpadnięciem w kilka minut dochodzi się do krzyża wskazującego szczyt COLODRI (400 m n.p.m.).

Krzyż na Colodri widziany z ostatnich metrów ferraty.
Po zejściu warto odwiedzić zamek i przejść się po Arco (fot. Wojo).

Szlak zejściowy sprowadza do ładnego kościółka Santa Maria di Laghel i zamku Arco, który warto zwiedzić, tym bardziej że sama ferrata nie zajmuje aż tak dużo czasu.


3. DZIEŃ: NA MONTE CASALE
Pietramurata — Monte Casale — Pietramurata
(via ferrata Che Guevara — szlak 427)

czas przejścia: 8–9 godzin
(ferrata 4–5 godzin)    suma podejść: 1400 m  
trudność: ** | ***


Colodri pozostawiło w nas pewien niedosyt, trzeciego dnia postanawiamy więc zmierzyć się z czymś bardziej wymagającym. Ferrata Che Guevara okazuje się niezwykłym przeżyciem — to ponad 4 godziny ciągłego bycia w ścianie i 1400 metrów przewyższenia do pokonania! Technicznie droga wyceniana jest na C — dla osób doświadczonych i dobrze obeznanych z trudnościami występującymi na żelaznych perciach. Włosi klasyfikują ją jako TD-, czyli trudną, mocno wyeksponowaną, z miejscami wymagającymi siły w ramionach. Trudności techniczne w żadnym momencie nie są duże, ale droga stanowi wyzwanie zarówno z powodu dużego przewyższenia, jak i długości odcinków ubezpieczonych. Co ciekawe, ferrata Che Guevara to realizacja prywatna. W latach 90. XX wieku wyznakował ją alpinista George Bombardelli, wspinaczkowa sława z regionu Trentino. Podobno kubański rewolucjonista, który patronuje drodze, też miał alpinistyczne doświadczenia, gdzieś się wspinał, wprawdzie niezbyt długo, bo wezwały go inne obowiązki, ale zawsze :-).

Dzika i wyniosła ściana, którą prowadzi ferrata Che Guevara (fot. Wojo).

Samochód zostawiamy w pobliżu kamieniołomu w miejscowości PIETRAMURATA. Kilka lat temu zmieniono początkowy przebieg ferraty ze względu na ciągły rozwój wyrobiska pożerającego podstawę ściany. Do miejsca startu prowadzi obecnie wąska ścieżka: najpierw obok zabudowań kamieniołomu, potem lasem. Przez cały dzień jesteśmy na trasie sami, nie licząc kozic. Samotność jeszcze bardziej podbija wrażenia z przejścia wapiennego masywu. Jest dziko, posępnie, niesamowicie. To prawdziwe obcowanie ze sobą i trudnościami. Pierwszy odcinek okazuje się dość mozolny — pokonanie pionowych ścianek wymaga wysiłku ramion. Potem łapiemy rytm i centralny fragment ferraty, 500 metrów non stop w górę, już nie jest tak wykańczający. Technicznie jest tu stosunkowo łatwo — drogę wyznaczają i lina, i ciąg klamer, jest się czego przytrzymać. Ekspozycja robi jednak wrażenie, wolę nie patrzeć pod nogi, kto wie, czy dałabym radę postawić kolejne kroki. Wawek nie ma takich problemów, pomyka radośnie w górę, od czasu do czasu przystając, by podziwiać rozległe widoki.

Powyżej początkowy odcinek ferraty, poniżej — część centralna ściany (fot. Wojo).

Ostatnia część ferraty, powyżej wysokości 1200 metrów, znacznie się wypłaszcza. To wędrówka przypominająca bardziej tatrzańskie ścieżki niż żelazną perć. Trzeba jednak zachować uwagę — osypujący się rumosz skalny bywa zdradliwy, łatwo tu o poślizgnięcie. Zanim dotrzemy na wierzchołkowe wypłaszczenie, przyjdzie nam jeszcze pokonać dwie niewielkie, ale dość trudne technicznie skałki. Nie ułatwia tego dające się już we znaki zmęczenie. Sam szczyt to rozległa łąka, wiosną porośnięta krokusami. W ten sielankowy krajobraz aż trudno uwierzyć, wyłaniając się z surowego otoczenia skalistego monolitu. Do krzyża wieńczącego MONTE CASALE (1632 m n.p.m.) trzeba przejść kilkaset metrów. Nieco poniżej, tuż przy krzyżówce szlaków, znajduje się czynne sezonowo schronisko.

Wyjście na wierzchołkowe wypłaszczenie Monte Casale. W oddali jezioro Garda. Wierzchołek to zupełnie inny świat — malownicza, przyjazna łąka. Robimy sobie zasłużony dłuższy odpoczynek (fot. Wojo).

Ferrata pozostawia niezapomniane wrażenia. Jest kwintesencją górskiej przygody: gwarantuje emocje, radość z pokonywania własnych słabości oraz kolejnych metrów ściany. Trzeba przyznać, że jest też wyczerpująca psychicznie i fizycznie, wymaga wielogodzinnego skupienia oraz ciągłej ciężkiej pracy całego ciała. Po takim wysiłku odpoczynek na łące nabiera dodatkowego smaku. Do Pietramuraty można zejść w 1,5 godziny inną ferattą — łatwą i bezproblemową, o czym niestety dowiedzieliśmy się już po wyprawie. Sami zafundowaliśmy nogom trzygodzinny marsz w dół szlakiem 427.

I jeszcze kilka migawek z Che Guevary. Poniżej jedno z łatwiejszych miejsc na ferracie, gdzie spokojnie można odsapnąć (fot. Wojo, Ela, Iwona).

Co warto dodatkowo wiedzieć? Ferrata wymaga czujności i ostrożności, przede wszystkim ze względu na osypujące się i spadające kamienie. Podczas deszczu robi się na niej bardzo ślisko, a szybkiej i łatwej ucieczki w bezpieczny teren nie ma. Wspinaczka jest na tyle męcząca, że trzeba mieć ze sobą duży zapas wody. Najlepiej wyruszyć na trasę w niezbyt słoneczny dzień i taki właśnie nam się trafił — było pochmurno, ale na szczęście podczas pokonywania ściany bezdeszczowo (pod koniec spadło kilka kropel deszczu). Zlało nas natomiast podczas zejścia, gdy nie miało to już większego znaczenia. Ferrata ma kilka odcinków nieubezpieczonych, wymagających prostej samodzielnej wspinaczki — na takich odcinkach ściana jest świetnie urzeźbiona, ich pokonanie nie sprawia więc większych kłopotów. Fragmenty nieubezpieczone nie są też nadmiernie eksponowane, jednak ewentualne poślizgnięcie lub upadek mogą zakończyć się tragicznie.


4. DZIEŃ: PRZEZ WĄWÓZ RZEKI SALLAGONI
Drena — Castello Drena — Drena
(via ferrata Rio Sallagoni)

czas przejścia: 2 godziny
(ferrata 1 godzina)   suma podejść: 200 m   trudność: *|**

Kolejny dzień znów deszczowy z niewielkim oknem pogodowym około południa. Nasz cel to ferrata poprowadzona mrocznym wąwozem rzeki Sallagoni, charakterem i klimatem coś zupełnie odmiennego od wyniosłych gór i skał. Technicznie droga jest wyceniana na C, Włosi opisują ją jako dość trudną, zawsze jednak ułatwioną przez umieszczony osprzęt. Ten osprzęt to nie do końca prawda, drugi odcinek ferraty nie ma poprowadzonej stalowej liny, tymczasem są tam miejsca, gdzie trzeba wspiąć się po śliskich skałach. Zazwyczaj zamocowano na tych odcinkach klamry, które ułatwiają zadanie, i dla autoasekuracji warto się w nie wpinać, choćby jednym karabinkiem. Po drodze są też dwa tybetańskie mostki, czyli rozpięte stalowe liny po których przechodzi się na drugą stronę wąwozu. Podobno niegdyś wąwozem prowadziła droga ucieczki z zamku, który góruje nad okolicą.

Początkowy fragment ferraty Rio Sallagoni. Choć wygląda jakby potok szemrał blisko pod nogami, wspinaczka przebiega dobrych kilka metrów nad nurtem (fot. Wojo).

Ferrata zaczyna się spektakularnie — od wejścia w czeluść dwóch wyniosłych ścian, które u góry niemal się ze sobą stykają. Klamry wbite w skałę są bardzo śliskie, odległości pomiędzy nimi spore, powietrzny odcinek długi, momentami skała odpycha od liny. To najtrudniejszy fragment ferraty, dość siłowy, dla nas tym trudniejszy, że wszystko ocieka wodą. Latem, przy suchej skale, na pewno jest łatwiej. Przedostajemy się na wyższy poziom wąwozu i przechodzimy pierwszym tybetańskim mostkiem na jego drugą stronę. Zawieszony wysoko nad wodą, daje nam wiele radości. Drugi mostek jest znacznie krótszy i oznacza koniec drogi ubezpieczonej liną. Nieco dalej można opuścić wąwóz, by dojść do Castello Drena zwykłą ścieżką, lub kontynuować ferratę. Wybieramy to ostatnie.

Krajobraz wąwozu. Poniżej przeprawa przez pierwszy tybetański mostek (fot. Wojo i Iwona)

Drugi odcinek to wędrówka dnem wąwozu, po kamieniach wystających z wody, a w miejscach, gdzie strumień tworzy progi — wspinaczka po skałach. Liny zapewniającej bezpieczeństwo brak, na skałach zamontowano natomiast klamry. Wprawdzie nigdy nie wdrapujemy się wyżej niż na 4–5 metrów, ale i klamry, i skały są bardzo mokre, dodatkowo oślizgłe od glonów i mchów. W newralgicznych punktach bezpieczniej jest wpinać się w uchwyty. Marsz korytem potoku przy niskim stanie wód to pestka, po dużych opadach — niezła ekwilibrystyka. Nie udaje nam się przejść tego odcinka suchą nogą, ale zabawy i kombinowania mamy co niemiara.

Druga część ferraty — ściany, woda i my… (fot. Wojo i Iwona)

Kiedy mokrzy wychodzimy na drogę w pobliżu zamku Drena, żałujemy, że ferrata tak szybko się skończyła. Jej wielką zaletą jest możliwość ominięcia lub opuszczenia wąwozu łatwą ścieżką w kilku newralgicznych punktach. Jeśli okaże się, że jest za trudno — możemy odpuścić, co daje spory komfort psychiczny. Trasa przypomina nieco klimatem Słowacki Raj, tam też wędruje się wąwozami potoków, tu jest jednak nieco trudniej i bardziej dziko (choćby z tego powodu, że znów jesteśmy na całej ferracie sami). Po wszystkim na spokojnie można odwiedzić ruiny zamku ładnie usytuowane na wzniesieniu. Wstęp jest płatny, główna atrakcja to wejście na wieżę i podziwianie widoków. Powrót do samochodu wiedzie wygodną ścieżką pośród śródziemnomorskiej roślinności.


5. DZIEŃ: DO WODOSPADU RUZZA
Ballino — wodospad — Ballino
(via ferrata Ballino)

czas przejścia: 1,5 godziny (ferrata 30 minut)    suma podejść: 150 m   trudność: *


Tego dnia wracamy do Polski, decydujemy się więc na króciutką, ale malowniczą ferratę wiodącą pod wodospad utworzony na potoku Ruzza. Parkujemy w miasteczku Ballino, skąd wygodnym traktem za drogowskazami w 30 minut dochodzimy do punktu widokowego. Pod samą wodę, spadającą ogromną kaskadą z wapiennego wzniesienia, pozwala podejść wyznakowana tu miniferrata. Wspinania jest tylko 15 minut i tyle samo schodzenia (wchodzimy i schodzimy tą samą drogą), wrażenia jednak duże. Ciąg klamer i dwa niewielkie mostki wyprowadzają do kotła utworzonego przez lecącą z góry wodę. Krople wirujące w powietrzu, huk uniemożliwiający komunikację i ogrom samego wodospadu sprawiają, że pokonanie prostej tak naprawdę drogi przynosi wiele satysfakcji.

Miniferrata Ballino — klamry i mostek, dojście pod wodospad i nasza ekipa;
od lewej: Wawek, Iwona, Wojtek, Ela, Wojo (fot. Wojo).


Żegnamy się z włoskimi ferratami. Było megapozytywnie i emocjonująco. Wrócimy.