18 lipca 2016

TATRY: „Nu, pogodi!", czyli Kościelec, który się nie dał

Kuźnice — Nosal Boczań Hala Gąsienicowa schronisko Murowaniec — przełęcz Karb Kościelec — Mały Kościelec — Hala Gąsienicowa — dolina Jaworzynki — Kuźnice
(szlaki: zielony niebieski czarny — niebieski — czarny — niebieski — żółty)

czas przejścia: 8–9 godzin    suma podejść: 1600 m    dystans: 20 km    trudność: ***
infrastruktura: schronisko Murowaniec

Tegoroczne wakacje rozpoczęliśmy od wyjazdu w Tatry. Siedem dni i siedem cołodziennych wyryp. Przed wyjazdem nie mieliśmy planu, jakie szlaki i szczyty spróbujemy zdobyć, postawiliśmy na spontan. Wycieczki ustalaliśmy z dnia na dzień w zależności od pogody, ta bowiem, jak to w górach, grymasiła. Zaczęliśmy od Tatr Zachodnich, łatwiejszych technicznie, wyznaczając wraz z upływającymi dniami coraz bardziej zaawansowane cele. Któregoś wieczora, kiedy jak zwykle pochyliliśmy się nad mapą, by zaplanować kolejną wędrówkę, Wawek zaproponował:
   — Chodźmy na Kościelec.
   A więc Tatry Wysokie.
   — Kościelec nie jest taki łatwy — zauważyłam. — Po drodze nie ma klamer ani łańcuchów, ale to nie oznacza, że wejście jest lajtowe.
   W przeciwieństwie do Wawka wiedziałam o kapryśności i zdradliwości tego masywu. Przy dobrej pogodzie Kościelec zdobywa się w miarę łatwo, lecz wystarczy deszcz, by skały stały się zdradliwie śliskie, ekspozycja natomiast przyspiesza bicie serca. Problematyczne do pokonania są skalne progi, zwłaszcza dla osób niewysokich, czyli dzieci, które z trudem znajdują występy dla rąk i nóg w dobrej odległości. Szczyt potrafi też zaskoczyć szybko zmieniającą się pogodą — podczas wędrówki górujące nad głowami skały ograniczają pole widzenia i łatwo nie zauważyć zbliżających się od strony Świnicy czarnych chmur.
   Nie mieliśmy wątpliwości, że wyprawę na Kościelec z dzieckiem, nawet całkiem dużym, należy uznać za dość ryzykowną. Wiedzieliśmy jednak, że Wawek umie być rozważny i, czego nieraz dowiódł, potrafi dobrze oceniać własne siły. Co najważniejsze, miał odpowiednie obycie w górach i w skałach. Pogoda zapowiadała się dobrze, zapadła więc decyzja: „Spróbujemy". Co nie było równoznaczne z: „Wejdziemy".
Stromizny, piony, otchłanie powietrza, skalne zerwy i poszarpane granie, pochyłe płyty przykryte drobniutkimi okruchami granitu — dramatyczne piękno. Tak właśnie jest na Kościelcu. W tym jego urok. Zwyczajna ścieżka turystyczna umożliwia wędrowcowi żeglowanie w przestworzu, chłonięcie przepaści całym ciałem. Są tu miejsca, które nie tolerują błędu człowieka.
[Michał Jagiełło Wołanie w górach]
Kiedy budzimy się rano, pogoda, wbrew meteorologicznym zapowiedziom, nie nastraja optymizmem. Świeci słońce, ale na niebie zbierają się mało sympatyczne chmury. Z Kościelca mogą wyjść nici, nieco modyfikujemy więc plany. Postanawiamy najpierw wejść na Nosal i dopiero z niego ruszyć na Halę Gąsienicową. Trudno, jeśli zacznie padać, dotrzemy tylko do schroniska, wypijemy herbatę i zejdziemy do Kuźnic. Dzień nie będzie jednak całkowicie stracony, łzy obetrze inna zdobyta góra (a raczej górka).

A więc ruszamy! Niewysoki NOSAL (1206 m n.p.m.) wieńczą skaliste urwiska. To popularny cel niedługich, łatwych wycieczek — z góry roztaczają się ładne widoki na Giewont, Kasprowy Wierch, grań Orlej Perci i Kościelec. Wchodzimy na wierzchołek od strony tamy w Kuźnicach. Ścieżka od razu zaczyna się ostro piąć, ale stromy odcinek nie jest długi, raptem około 20 minut marszu. Potem szlak łagodnieje i pojawiają się pierwsze rozległe widoki. Jeszcze kilkanaście minut wędrówki i stajemy na szczycie. Spędzamy na nim trochę czasu — miejsca na skałach jest sporo, ale zwykle kłębi się tu tłum turystów. Nam towarzyszą kolonijne dzieciaki, jest więc hałaśliwie i mało urokliwie.

Panorama z Nasala. Dawniej na wapiennych skałach rosły licznie szarotki. Niestety turyści szybko je wykończyli. Nie obeszło się przy tym bez kilku śmiertelnych wypadków. Skały od strony szosy do Kuźnic przypominają ponoć kształtem nosy (ponoć, bo ja nie mam takich skojarzeń :-) i stąd nazwa góry.
Należy tu zachować ostrożność, przepaściste urwiska są kruche.

Kończymy popas i zbieramy się w dalszą drogę. Do schroniska Murowaniec podchodzimy przez BOCZAŃ (1224 m n.p.m.) i Skupniów Upłaz, niebieskim szlakiem. Wysokość zdobywamy dość szybko, a bezleśny grzbiet Skupniowego Upłazu oferuje przyjemne widoki. Ze wschodu i zachodu nadciągają ciemne chmury, maszerujemy więc bez postojów. Trasa nie jest wymagająca, nie ma żadnej ekspozycji, uważać trzeba tylko na śliskie kamienie. Chyba z powodu niepewnej pogody turystów nie ma zbyt wielu. Kiedy jednak po godzinie dochodzimy na Przełęcz między Kopami, robi się tłoczno. Dociera tu żółty szlak z Doliny Jaworzynki i większość osób, jak widać, wybiera ten wariant dojścia na Halę Gąsienicową. My zamierzamy nim schodzić.

Widoki z Przełęczy między Kopami wzbudzają niepokój.
Będzie pompa. Jak duża i jak długa?

Przełęcz między Kopami, zwana również Karczmiskiem, oferuje piękną panoramę na masyw Giewontu i Nosal. Podczas ładnej pogody to świetne miejsce na odpoczynek. Dla strudzonych wędrowców ustawiono tu nawet kilka drewnianych ław, dziś jednak nikt z nich nie korzysta. Zaczyna kropić, słychać pomruki burzy, niebo przykrywają ciężkie chmury, każdy chce jak najszybciej dotrzeć do schroniska. My sami na chwilę przystajemy, do Murowańca jest stąd około 20 minut marszu, nawet jeśli zmokniemy, nic się nie stanie, będzie gdzie się wysuszyć. W ten sposób, niespodziewanie, zostajemy na przełęczy sami. I w samotności pokonujemy HALĘ GĄSIENICOWĄ. Docieramy do MUROWAŃCA już w strugach deszczu, chronimy się w wypełnionej po brzegi jadalni i obserwujemy nieciekawą sytuację za oknem. Nie tylko leje jak z cebra, ale też walą pioruny, wiatr chłosta wodą kogo i co popadnie. Czy warto w ogóle myśleć o Kościelcu?

Masyw Kościelca góruje nad schroniskiem Murowaniec
(na pierwszym planie Mały Kościelec, schowany za chmurami —
Kościelec). Niskie chmury i deszcz nie rokują dobrze.

Pijemy herbatę i zastanawiamy się, co robić. Burza poszła dalej, już tylko kropi, za chwilę na niebie pojawi się słońce. Na jak długo? — oto pytanie. Czy zaryzykować kolejny krok na drodze ku Kościelcowi? Postanawiamy, że ruszymy czarnym szlakiem w stronę Świnickiej Przełęczy i jeśli pogoda pozwoli odbijemy za niebieskimi znakami na przełęcz Karb. Wybieramy dłuższe, ale łagodniejsze dojście pod Kościelec, bo chcemy, by skały miały czas obeschnąć, nim ewentualnie zaczniemy się wdrapywać na szczyt. Wygodny chodnik prowadzi nas obok Litworowego i Zielonego Stawu. Z każdą upływającą minutą robi się coraz ładniej, zaczyna przyświecać słońce, skaliste granie odcinają się od coraz bardziej błękitniejącego nieba. Wędrówka jest czystą przyjemnością.

Zielony Staw. W oddali widać Kasprowy Wierch. Miejsce urokliwe i ciche, mało kto tędy chodzi.

Za Zielonym Stawem przerzucamy się na niebieski szlak. Rozpoczynamy podejście na przełęcz Karb. Kamienne schodki pozwalają łatwo i szybko zdobywać wysokość. Kościelec od tej strony prezentuje się sympatycznie, stok, którym mamy wdrapywać się na szczyt, nie wydaje się ani stromy, ani niedostępny. Wejście na polski Matterhorn, jak czasem bywa nazywany Kościelec, wydaje nam się teraz możliwe i nie tak znowu trudne… Sam KARB (1853 m n.p.m.) to malutka, wąska przełączka między Kościelcem a Małym Kościelcem. Kiedy na nią docieramy, na niebie znów przybywa nieprzyjemnych chmur. Jeśli chcemy wchodzić na Kościelec, trzeba to zrobić natychmiast, bez odpoczynku. Inaczej nie starczy czasu, by zdążyć przed kolejnym deszczem. Pogoda jest na tyle niestabilna, że chętnych na Kościelec właściwie nie ma. Z góry schodzi grupka czterech osób i to wszystko. Tablica ostrzega, że szlak jest bardzo trudny. Decyzja jednak zapadła: wchodzimy.

W drodze na Karb. Z lewej wyglądający wręcz na połogi Kościelec.

Pierwsze kroki są trudne, choć ścieżka nie jest jeszcze eksponowana. Swoje robi niepewność, czy zdążymy przed deszczem. Na górę jest tylko 40 minut wspinaczki, ale przy takiej pogodzie „tylko" zamienia się w „aż". Z każdym krokiem przepaścistość wzrasta, szlak kilka razy zbliża się do krawędzi, a te podcięte są urwiskami. Tak, wiemy, że na tej górze należy stricte trzymać się szlaku, pokonując jednak w poprzek skośną gładką płytę, na której nogi opierają się na dwucentymetrowym uskoku, wiem jedno: przy deszczu i mgle nie chciałabym tędy schodzić. Zwłaszcza z dzieckiem. Natomiast pierwszy skalny próg nie robi na nas większego wrażenia, może dlatego, że przy nim akurat nie ma ekspozycji. Tempo mamy szybkie, ale szczyt przybliża się powoli. Tymczasem czarne chmury wiszą już nad Świnicą, co gorsza zaczyna grzmieć. Kiedy od wierzchołka dzieli nas jakieś dziesięć minut drogi (i najcięższy odcinek, eksponowany), czujemy na rękach pierwsze krople deszczu, a pioruny walą niebezpiecznie blisko. A więc odwrót. Jak najszybszy, by zejść, ile się da, zanim widoczność spadnie do zera, lunie i nie daj boże grzmotnie całkiem w pobliżu.

Ostatnie promyki słońca… Widok na Czarny Staw Gąsienicowy ze ścieżki na Kościelec.
Teraz jak najszybciej w dół. Ale nie wolno pozwolić sobie na nieuwagę… Wokół granatowe chmury.

KOŚCIELEC (2155 m n.p.m.) pokazuje nam swoje niebezpieczne oblicze. To pierwsza góra, z której musimy uciekać, nie zaliczywszy szczytu. Potknięcia, poślizgnięcia na stromej płycie, pobłądzenie we mgle… — takie wypadki zdarzały się tu nie raz, nie dwa, kilku turystów straciło życie, spadając z Kościelca podczas deszczu i złej widoczności. Decyzja o natychmiastowym zejściu jest więc rozsądna i słuszna, ale w sercach pozostaje żal. Na twarzy Wawka maluje się rozgoryczenie. Teraz jednak mobilizujemy siły i uwagę, by galopem, ale bezpiecznie zejść na Karb. Udaje się. Jesteśmy na przełęczy, gdy zaczyna naprawdę lać. Kościelec tonie w chmurach. Czeka nas jeszcze strome zejście czarnym szlakiem przez MAŁY KOŚCIELEC (1863 m n.p.m.) nad Czarny Staw Gąsienicowy. Dopiero tam będziemy mogli naprawdę odetchnąć. Schodzimy, mając niezłą huśtawkę pogodową — deszcz, słońce i… znowu deszcz. Wszystko w ciągu kilkudziesięciu minut.

Kiedy dochodzimy nad Czarny Staw Gąsienicowy, na moment pojawia się słońce…
A potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znów otulają nas chmury… Wraca deszcz.

W drodze powrotnej nie zahaczamy o schronisko. Rozpadało się na dobre, ale nam to nie przeszkadza. Jesteśmy myślami na Kościelcu, każdy przeżywa niedokończoną wyprawę. Dla nas wszystkich to lekcja odpowiedzialności, uznania, że czasem rezygnacja z celu jest najmądrzejszą decyzją. Tego też trzeba się nauczyć. Jednak kiedy trzy godziny później, po mokrym, ale bezproblemowym zejściu DOLINĄ JAWORZYNKI, docieramy do Kuźnic i samochodu, nie dziwimy się, gdy Wawek oznajmia:
   — Wrócimy. Pójdziemy z Kasprowego przez Świnicką Przełęcz, żeby było inaczej. Tylko wybierzemy lepszy pogodowo dzień. 
   Pewnie. To dobry pomysł. Dokończymy to, co zaczęliśmy.

Hala Gąsienicowa żegna nas przecierającym się niebem. Dziś jej uroki już nie dla nas.
Teraz czeka nas wędrówka wraz z deszczem do Kuźnic. Ale Kościelcu, jeszcze do ciebie wrócimy :-).

Na Kościelec wróciliśmy rok później. Tym razem szczyt udało się zdobyć, choć pogoda też nie rozpieszczała. Niskie chmury, grożące deszczem, zawisły nad Orlą Percią, częściowo pozbawiając nas widoków. Ostatnie 10 minut wędrówki na Kościelec to rzeczywiście innej skali wyzwanie. I nie chodzi nawet o ekspozycję, bo ta jest do zaakceptowania. Podszczytowy fragment szlaku wymaga używania rąk i wyszukiwania oparcia dla nóg. Są tu elementy wspinaczki — wprawdzie łatwej, możliwej do przejścia dla średnio zaawansowanego turysty, ale zawsze. To nie jest dobry szlak na początek tatrzańskiej przygody, zanim się tu trafi warto (wręcz należy!) przejść kilka innych tras (pójść na Giewont, przejść z Kondratowej na Kasprowy Wierch, zdobyć Szpiglasowy Wierch itp.). Ale sama góra i jej otoczenie to magiczny zakątek.

Na Kościelcu :-). Prawie wszyscy zajmujący się nazewnictwem tatrzańskim uważają, że nazwa Kościelca wynika z podobieństwa do gmachu kościoła. O wiele bardziej przemawia do mnie inna wersja. W gwarze podkarpackiej człowieka przeraźliwie chudego zwano kościelcem i niektórzy badacze uważają, że szczyt nazwano tak ze względu na jego smukłą sylwetkę, najsmuklejszą zarówno w otoczeniu Doliny Gąsienicowej, jak i całego skrawka Tatr widocznego z Podhala.

***

Kościelec skradł nam serca. To piękna góra, dla wielu w polskich Tatrach wręcz najpiękniejsza, o strzelistej, łatwo rozpoznawalnej sylwetce… Co przesądza o jej niezwykłości? Dla mnie — brak sztucznych ułatwień na szlaku, choć słyszałam wiele głosów, że w kilku miejscach powinny zostać zamontowane. Ale to właśnie nieobecność szpejów typu łańcuchy, dających złudne poczucie bezpieczeństwa, pozwala na prawdziwe spotkanie z górą. Podczas wędrówki człowiek zdany jest tylko na własne siły, a to rodzi dodatkowe zadowolenie z pokonywanych trudności i nowe więzi ze skalnym światem. Masyw Kościelca budzi też żywe uczucia u każdego, kto zna historię polskiego taternictwa. To przecież pod Małym Kościelcem w 1909 roku zginął porwany śnieżną lawiną Mieczysław Karłowicz, współtwórca tatrzańskiego pogotowia ratunkowego, to na zachodniej ścianie Kościelca w 1929 roku odpadł Mieczysław Świerz, wybitny taternik początku XX wieku, to w końcu w 1962 roku w rejonie Zadniego Kościelca śmierć poniósł Jan Długosz, znakomity wspinacz i autor kultowej dziś książki Komin Pokutników

Widok na Kościelec ze ścieżki prowadzącej na Mały Kościelec. Masyw ma trzy wierzchołki – Mały Kościelec, Kościelec i Zadni Kościelec. Ten ostatni, najwyższy, nie jest udostępniony turystycznie, ale prowadzą na niego liczne drogi wspinaczkowe. Jako pierwszy zdobył Kościelec Antoni Hoborski w 1845 roku, pierwsze wejście turystyczne przypisuje się przyrodnikowi Feliksowi Berdau, który zdobył szczyt w 1854 roku.


Na koniec kilka słów o samym pomyśle wchodzenia na Kościelec z dziećmi. Wracając ze szczytu, spotkaliśmy na szlaku tatę z 5-letnią córeczką. Tata emanował samozadowoleniem — „Patrzcie, jakie mam zdolne dziecko!" — dziewczynka szła w tempie żółwia, z trudem pokonując każdy kamienny schodek, za wysoki dla jej krótkich nóżek. Na moją głośną uwagę, że to idiotyzm pchać się na skały z maluchem, i to w żaden sposób nieubezpieczonym (bez choćby kasku na głowie), doczekałam się tylko uśmiechu politowania. Nie zmieniam zdania: bez względu na to jak świetnym górołazem jest tata i jak świetnie rozwinięty fizycznie jest dzieciak, zabieranie kilkulatka na taką trasę uważam za przejaw skrajnego egoizmu, wręcz debilizmu. Czy warto ryzykować obsunięcie dzieciaka ze skały? Poślizgnięcie w terenie eksponowanym? Zachwianie pod wpływ nagłego porywu wiatru? Spadnięcie ze schodka, bo wysoki i nieprzystosowany dla najmłodszych? Nie chodzi o to, że dzieci kondycyjnie sobie nie poradzą. Problem leży w psychice i koncentracji. U mniejszych dzieci kiepsko z rozważnym zachowaniem, nie dostrzegają zagrożeń i na nas spoczywa odpowiedzialność za każdy ich ruch. Sto razy się uda, za sto pierwszym może już nie. Ambicjonalne podejście do wyzwań (przede wszystkim rodziców, tak miło pochwalić się wyczynami swojej latorośli) i przekonanie o wyjątkowości własnych dzieci to pierwszy stopień do nieszczęścia. Jeśli nie teraz, to w przyszłości. W górach nie warto się spieszyć.

***

Zanim wyruszyliśmy na Kościelec, sprawdziliśmy siły na kilku innych tatrzańskich szlakach. A ponieważ dostaję pytania o pozostałe wycieczki, które przeszliśmy z Wawkiem, poniżej ich wyszczególnienie.
  • Dolina Kościeliska i jej jaskinie (suma podejść 900 m, 7 godzin marszu, 21 km) — mżawka i mgła spowodowały, że pierwszego dnia postanowiliśmy przejść jedną z najbardziej uczęszczanych tras w Tatrach. Deszcz (bynajmniej nie uciążliwy) odstraszył większość ludzi, było więc malowniczo i bez wielkiego tłoku. Wycieczka okazała się długa i dość wyczerpująca: oprócz jaskiń (Raptawicka, Mylna i Smocza Jama) odbiliśmy jeszcze na przepiękną Polanę Stoły i zaszliśmy nad Smreczyński Staw. Trasa dobra dla nastolatków, dla mniejszych dzieci zbyt długa i trudna technicznie (przy jaskiniach liczne łańcuchy, dodatkowo drabiny). 
Polana Stoły we mgle. Tutejsze szałasy należą do najpiękniejszych w Tatrach.
  • Z Doliny Strążyskiej na Sarnią Skałę z zejściem Doliną Białego (suma podejść 800 m, 5 godzin marszu, 12 km) — lajtowa trasa, podczas której obejrzeliśmy jeszcze wodospad Siklawicę oraz zaszliśmy do Doliny ku Dziurze.
  • Z Doliny Kondratowej przez Kondracką Kopę na Kasprowy Wierch z zejściem do Kuźnic (suma podejść 1500 m, 8 godzin marszu, 21 km) — tatrzański klasyk. Wycieczka łatwa i malownicza, niestety bardzo zatłoczona. Większość trasy prowadzi odkrytą granią, dlatego warto sprawdzić przed wyjściem pogodę. Sporo kilometrów do przejścia i duże przewyższenie, z mniejszymi dziećmi lepiej odwrócić wycieczkę, wjeżdżając na Kasprowy kolejką. 
Giewont i sznureczek ludzi widziane
z Kondrackiej Kopy.
  • Na Giewont z Doliny Strążyskiej, powrót Doliną Małej Łąki (suma podejść 1000 m, 7 godzin marszu, 19 km) — ładna trasa i nie tak zatłoczona jak z Doliny Kondratowej. Mozolne podejście bez trudności technicznych. Wejście na Giewont ubezpieczone łańcuchami, ale nie nazbyt trudne. Na wierzchołku trzeba uważać na dzieci. Podczas powrotu do samochodu zaszliśmy jeszcze do Doliny za Bramką.
Z widokiem na Giewont.
  • Czerwone Wierchy przez Przysłop Miętusi (suma podejść 1400 m, 8 godzin marszu, 17 km) — piękna trasa z męczącym, prawdziwie skalnym podejściem na Małołączniak (w jednym miejscu łańcuchy). Trasa do przejścia z nastolatkami, dla mniejszych dzieci za długa i zbyt męcząca.
  • Na Grzesia, Rakoń i Wołowiec z Doliny Chochołowskiej (suma podejść 1200 m, 9 godzin marszu, 24 km) — kolejny tatrzański klasyk. Trasa niezwykle widokowa, wymarzona podczas ładnej pogody. Dla mniejszych dzieci zbyt długa, choć pozbawiona trudności.
Wawek na przełęczy pod Wołowcem. W tle wspaniałe Rohacze.

5 komentarzy:

  1. Czyli wszystko co najtrudniejsze było jeszcze przed Wami (bo powiedzmy sobie szczerze - ostatnie kilka minut to innej skali trudności szlak) ;-) Jeśli weszliście kiedyś na Kościelec to już widząc pogodę na przełeczy Karb mogliście założyć, że na sam szczyt się Wam z dzieckiem nie uda wejść. Jedyny plus, że na siłę nie próbowaliście tam wejść, bo przy takich warunkach pogodowych (i tak zmieniających się) w najlepszym przypadku najedlibyście się mega strachu. P.S. Na Kościelcu ludzie ginęli nie tylko przy złych warunkach pogodowych. Życzę udanej wyprawy przy ładnej pogodzie. Nie tylko będzie to przyjemność, ale także satysfakcja z widoków na szczycie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. wszystko prawda, ale po cichu liczyliśmy, że słońce przechyli szalę na swoją stronę. Wracamy w październiku, może jesień będzie łaskawa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czołem! Mnie z chłopcami (10 i 12 lat) dorwała zdradziecka burza w zejściu z Kościelca - nie życzę nikomu. Jak się lała woda po szlaku można zobaczyć na www.youtube.com/watch?v=9pzs1SOkKQM Życzę udanego powrotu na Kościelec oraz polecam wycieczkę na Szpiglasowy Wierch (na Szpiglasową Przełęcz za szlakiem, potem bez, ale wolno wchodzić)

    OdpowiedzUsuń
  4. "Tymczasem czarne chmury wiszą już nad Świnicą, co gorsza zaczyna grzmieć. Kiedy od wierzchołka dzieli nas jakieś dziesięć minut drogi (i najcięższy odcinek, eksponowany), czujemy na rękach pierwsze krople deszczu, a pioruny walą niebezpiecznie blisko." - porażka, wycofywać się trzeba było o wiele wcześniej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w ogóle nie powinniśmy wchodzić wtedy na Kościelec :-)

      Usuń