1 września 2014

MONTE ROSA — wokół największego masywu Alp

Zermatt — Saas Almagell — Macugnaga — Alagna Valsesia — Gressoney-la-Trinite — Champoluc Saint-Jacques — Cervinia
1–10 sierpnia 2014 r.

czas przejścia: 6–8 dni    dzienna suma podejść: 900–1400 m    trudność: ***
infrastruktura: schroniska na trasach, pensjonaty w dolinach

Zeszłoroczny trekking wokół Mont Blanc pozostawił w nas pewien niedosyt — było zbyt łatwo i ucywilizowanie. Stąd w tym roku, po kilku dniach buszowania w necie, postawiliśmy na Alpy szwajcarskie i włoskie, a ściślej na wędrówkę wokół masywu Monte Rosy. Szlak TMR (Tour Monte Rosa) wyznakowano w 1994 roku. Pętla w podstawowym wariancie ma około 140 kilometrów długości, a jej przejście, bez nadmiernej fanfaronady, zajmuje 8 dni. Trasa jest wymagająca — dziennie trzeba pokonać sporo kilometrów, a i przewyższenia są znaczne — czeka nas jednak niezapomniana przygoda. Alpy Pennińskie, inaczej Walijskie, zachowały wiele dzikości. I nie chodzi tylko o walory przyrodnicze. Na szlaku, oprócz kilku najłatwiej dostępnych miejsc, ludzi spotyka się sporadycznie. Najczęściej otacza nas cisza i niezwykła sceneria — wyniosłe, niedostępne szczyty i jałowe, ogromne zbocza. Wyruszając samodzielnie na trekking, warto sprawdzić w internecie, czy jakieś fragmenty TMR nie zostały zamknięte. Zwłaszcza odcinki w pobliżu Zermatt, wiodące trasą Europaweg, bywają czasowo wyłączane z ruchu z powodu kamiennych lawin i osuwisk. Proponowane są wówczas szlaki zastępcze. My wybraliśmy się w trasę razem z Apterem, żywieckim biurem specjalizującym się w wędrówkach górskich.

Wschód słońca na Monte Rosa — widok z Macugnagi na wschodnią, najwspanialszą ścianę masywu. Nazwa masywu kojarzy się właśnie z takim widokiem — promieni podświetlających na różowo grań. Określenie rose pochodzi jednak od słowa roëse, które w dawnym włoskim dialekcie oznaczało lodowiec.

Masyw Monte Rosy jest najpotężniejszym w całych Alpach, składa się na niego 10 wierzchołków przekraczających wysokość 4000 metrów. Jego najwyższy szczyt — Dufourspitze (4634 m n.p.m.) — jest trzecim co do wysokości w Alpach. Oczywiście szlak TMR nie wchodzi na żaden z wierzchołków, wiedzie natomiast dość wysoko położonymi przełęczami (najwyższa — 3301 m n.p.m.). Zwyczajowo wędrówkę zaczyna się w Zermatt, idąc w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara (czyli przechodząc od razu na stronę włoską). Pierwszy etap prowadzi wówczas przez przełęcz Théodule, najwyższy punkt na całej trasie. Ponieważ droga wiedzie tam przez lodowiec, biuro zrezygnowało z tego odcinka, nie chcąc ryzykować (my też woleliśmy darować sobie lodowiec, zwłaszcza z dzieckiem, które w rakach jeszcze nie chodziło). W zamian weszliśmy na trzytysięcznik Gornergrat (o czym można przeczytać tu — klik), grupa wybrała natomiast lajtowy wjazd kolejką na Klein Matterhorn. W ramach aklimatyzacji poszliśmy też z Tasch do położonego u podnóża Taschhorn schroniska Taschhutte (2701 m n.p.m.). Trasa ta słynie z przepięknych widoków, których jednak nie dane nam było podziwiać. Chmury zwartą czapą przykryły szczyty, ale wąska, stroma ścieżka zapewniła nam wiele świetnych emocji.

Chmury i skalne szczyty Alp Pennińskich. Kiedy wędruje się wąską ścieżką, a wokół kłębią się mgły,
góry wydają się nierzeczywiste. Z jednej strony groźne, z drugiej — przyciągające i pociągające.

Tour Monte Rosa to prawdziwe obcowanie z górami. Wyniosłymi, niedostępnymi, w których człowiek czuje się niemal intruzem. Dni spędzane niby na tym samym — marszu, a jednak zupełnie inne. Każdy etap to nowe krajobrazy, nowe doliny, mnogość tradycji i różnorodna pogoda — czasem słońce, czasem chmury, czasem deszcz — wszystko zmieniające się jak w kalejdoskopie. Wyruszyliśmy na naszą wędrówkę odwrotnie niż większość trekkersów, w drugą stronę — z Tasch pojechaliśmy do szwajcarskiego SAAS ALMAGELL, skąd przez przełęcz Monte Moro (2868 m n.p.m.) przeszliśmy do miejscowości MACUGNAGA w dolinie Anzasca we Włoszech. Z perspektywy czasu trasa ta wydaje mi się najbardziej turystyczna, choć bez wątpienia również niezwykle urokliwa, wiodąca początkowo wokół sztucznego zbiornika, potem ostro wspinająca się na przełęcz i pod szczyt Monte Moro (2985 m n.p.m.), do pozłacanego posągu Madonny (na krótkim odcinku łańcuchy), a następnie desperacko schodząca w dół do schroniska i dalej do malowniczej, malusieńkiej osady Pecetto, części Macugnagi, z kamiennym kościółkiem pamiętającym XIII wiek.

Szmaragdowe wody sztucznego zbiornika oglądane z góry. Przejście przez Passo del Monte Moro było znane już w czasach rzymskich. Miało też ogromne znaczenie dla Walserów, ludu, który około tysiąca lat temu jako pierwszy osiedlił się na stałe wysoko w Alpach. W poszukiwaniu nowych terenów Walserowie wędrowali przełęczami gór, zdobywając coraz to nowe doliny. W XIII wieku dotarli do doliny Anzasca.
Pecetto i Macugnaga są wspaniale położone. Wyniosłe dzikie szczyty i widok na ogromny masyw Monte Rosy robią niezapomniane wrażenie. Wschodnia ściana masywu, wzbijająca się na 2600 metrów w pionie i mająca 10 kilometrów szerokości, przyciągała jak magnes wspinaczy. Wielu zginęło (i ginie), próbując dotrzeć do jej szczytów. Stary kościół upamiętnia wszystkich tych śmiałków. Ich nazwiska wykute są na kamiennych tablicach wiszących na ścianach świątyni, a o modlitwę za nich proszą drewniane i kamienne krzyże.

Kwintesencją TMR są jednak posępniejsze krajobrazy. Jak choćby te rozciągające się podczas kolejnego etapu — z Macugnagi przez dolinę Quarazza na przełęcz Turlo (2738 m n.p.m) z zejściem do doliny Valsesia i przepięknej miejscowości Alagnia. Trasa jest długa — 9 godzin marszu — prawdziwa górska wyrypa wiodąca sercem Alp. Szlak częściowo prowadzi mulatierą, czyli drogą dla mułów, którą w latach 20. XX wieku wybudowało wojsko — włoskie oddziały alpejskie. Przypomina to nieco dawną rzymską drogę wyłożoną równo skalnymi blokami. Kamienna wstęga (doskonale utrzymana!) opasuje niezliczonymi zakosami cielsko góry, ginąc gdzieś w oddali za wielkimi skałami. Idzie się bez końca, a przełęcz widoczna z daleka, wcale nie chce się przybliżyć. Co chwila przewalają się przez nią gęste jak wata mgły. Wraz z osypującymi się odłamkami skalnymi okolica przypomina odludne, niegościnne miejsce. Ale jest w tym piękno, ogrom i dzikość.

Zielona Val Quarazza. W dolnej części doliny znajduje się jezioro Fate, w weekendy niezwykle popularne wśród turystów i miejscowych. W środku tygodnia, kiedy tędy wędrowaliśmy, nie spotkaliśmy żywego ducha. Dolinę zamieszkiwali dawniej górnicy pracujący w pobliskich kopalniach złota. Wysoko położona łąka, gdzie jeszcze wciąż wypasa się bydło, wyznacza koniec łagodnego podejścia. Za chwilę szlak zacznie mozolnie zdobywać wysokość mulatierą, a krajobraz zszarzeje od nagich skał.
Okolice Colle del Turlo otula gęsta mgła. Zaciera kontury, ukrywa przejście. Przełęcz jest wąska, wciśnięta między skały. Ot przesmyk na drugą stronę. Nazwa zobowiązuje, turlo oznacza „małe drzwi”.

Tour Monte Rosa uzmysławia też jak barbarzyńsko człowiek niszczy przyrodę. Niektóre etapy zahaczają o tereny narciarskie, których widok sprawia przygnębiające wrażenie. Stoki wyrównane spychaczami i pocięte linami kolejek to przykrość. Dobrze studiując mapę i korzystając z wariantów szlaków, można częściowo ominąć te okropieństwa. Na przykład podczas wędrówki z Alagny do Gressoney początkowy odcinek na Pianalungę najlepiej pokonać kolejką. Ścieżka wzdłuż wyciągu nie jest przyjemna, nie zawsze też jest dobrze utrzymana. Z Pianalungi czeka nas i tak dość męczące podejście na przełęcz Olen (2881 m n.p.m), a szlak robi się tu przyjemnie dziki. Niestety za przełęczą znów pojawiają się wyciągi narciarskie i tym razem trudno je ominąć. Pozostaje patrzenie w górę, na piękne szczyty.

Zbliżając się do Colle d’Olen. Przełęcz łączy dolinę Valsesia z doliną Aosty. Hale i łąki kończą się wysokości
2000 metrów, ustępując miejsca skałom. Łatwo tu o spotkanie ze stadem kozic, które za nic sobie mają obecność człowieka. W XVII wieku na colle d’Olen rozegrały się dramatyczne walki między hiszpańskimi a piemonckimi oddziałami o dostęp do tych terenów. Wygrana tych ostatnich została okupiona wielkimi stratami. W XIX wieku przełęcz przeżywała złote lata – wyruszano stąd na podbój Monte Rosy.

Kolejny odcinek TRM w podstawowym wariancie prowadzi ze Stafal w pobliżu Gressoney do Champoluc Saint-Jacques. Ponieważ wędruje się obszarem całkowicie podporządkowanym narciarstwu, po prostu z tego etapu zrezygnowaliśmy. Podjechaliśmy od razu do Saint-Jacques i ruszyliśmy na ostatni dzień górskiego trekkingu — do Cervinii. Trasa wiedzie przez fantastyczną dolinę Ventina, na wysoką przełęcz Cime Bianche (2982 m n.p.m.). Po drodze mija się pięknie położone Gran Lago. W wodach jeziora zalotnie przeglądają się ośnieżone szczyty. Z samej przełęczy przy dobrej pogodzie widać Matterhorn. Niestety, nam szczęście nie dopisało. Zejście, długie i dość męczące, znów z wyciągami w tle, zakończyło nasz tour.

Dolina Ventina. W dolnej części porośnięta morzem kwiatów, w górnej z jeziorem i księżycowym krajobrazem.

Zostaliśmy urzeczeni Alpami Pennińskimi. Ale czy wrócimy? Marzy mi się tour wokół pobliskiego Matterhornu, ponoć także niezwykle piękny, w planach chłopców są tymczasem Pireneje i Czarnogóra. Wybór trudny, a wakacje krótkie :<.


3 komentarze:

  1. Ma Pani dar zachęcania do wędrówek. Wpisuję w kalendarz następnych wakacji. Pozdrawiam
    Adam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję, choć niewiele w tym mojej zasługi. Sama natura inspiruje ;-)
      Tour wspaniały pod każdym względem.

      Usuń
  2. Przepiękny opis wspaniałej przygody górskiej. Wspaniała zacheta.
    Ale jestem także narciarzem, do tego uwielbiam rozległe ośrodki. Gdyby nie ta infrastruktura 99% ludzi mniej odwiedziło by ten rejon, zobaczyło i nabrało szacunku do przyrody i świata. Wyciągi i stacje narciarskie giną w nieskończonym masywie gór. Bardzo dobrze że są. Przyroda w swojej masie poradzi sobie spokojnie z gatunkiem ludzkim.

    OdpowiedzUsuń